Póki człowiek żyje, jest nadzieja

Póki człowiek żyje, jest nadzieja

Widziałem mnóstwo beznadziei. Niektórzy walczą, kilkakrotnie wracają do nałogu, ale w końcu załapią i zaczynają żyć na nowo. Celem jest uratować choćby jedną osobę. Reszta to bonusy od Pana Boga – mówi Jarosław Pilecki, Prezes Wielobranżowej Spółdzielni Socjalnej „Arte” z Bielawy.

Gratuluję. Wielobranżowa Spółdzielnia Socjalna „Arte” z Bielawy, której jest pan prezesem, wygrała nagrodę główną i po raz kolejny nagrodę publiczności w Konkursie na Najlepsze Przedsiębiorstwo Społeczne Roku im. Jacka Kuronia, organizowanym przez Fundację Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych FISE. Od lata obserwujemy wasz rozwój i nieustępliwość. Co motywuje was do działania?

Patrzeć, jak osoby defaworyzowane, pogubione, będące na życiowym zakręcie, stają na nogi, zaczynają pracować, zakładają rodziny, odzyskują godność i sprawczość – to największa nagroda i siła napędowa do dalszego działania. Przez wszystkie lata przewinęło się przez naszą instytucję około 3 tys. osób. Wiele z nich udało się wyciągnąć z bagna, przywrócić do życia w społeczności.

Niestety, nie zawsze udaje się człowiekowi wygrać z nałogiem i własnymi demonami. Naszą misją od początku było to, żeby uratować choćby jednego człowieka. Jeśli to się udaje, nasza praca ma sens.

Wspomniał pan początki działalności. Proszę opowiedzieć, jaka jest wasza historia?

Na początku byłem sam. Patrzyłem, jak moi koledzy, sąsiedzi, tracą kontrolę nad życiem i staczają się w dół. Byłem piłkarzem i gdy skończyła się trzecioligowa kariera, okazało się, że wielu zawodników nie umie robić nic poza kopaniem piłki. Pojawiała się frustracja i z niemocy zaczynali pić. Jako wolontariusz próbowałem im pomóc. Chodziłem po ulicach, zaglądałem do najgorszych melin, żeby wyrwać choć niektórych.

Moja żona na początku tego nie rozumiała. Myślała, jak zresztą wielu, bo to podpowiada logika, że jeśli ktoś wybiera drogę w dół – alkohol, narkotyki, kryminał, to jest jego decyzja. I należy nim wstrząsnąć, a nie głaskać go po głowie. Przez lata obserwowała moją pracę i z czasem dołączyła do mnie, podobnie jak inni – zięć z żoną i przyjaciele.

Od 2001 roku działaliśmy jako misja Nowa Nadzieja, ewangeliczna organizacja charytatywna funkcjonująca w ramach Kościoła Zielonoświątkowego w Polsce. Potem, w 2010 roku, powstało stowarzyszenie pod tą samą nazwą: „Nowa Nadzieja”. Doszkalaliśmy się, robiliśmy certyfikaty terapeutów od uzależnień, żeby w sposób profesjonalny pomagać tym, którzy potrzebują pomocy. Nie należymy do żadnego systemu, stworzyliśmy autorski program leczenia uzależnień oparty na społeczności terapeutycznej.

Kim są wasi podopieczni?

To ci, którzy potrzebują pomocy – chorzy, uzależnieni, bezdomni, byli więźniowie. Nie wykluczamy nikogo. Mamy wśród podopiecznych policjanta, komandosa, bankiera, ale też franciszkanina. Każdy może w życiu znaleźć się na zakręcie. Ludzie pędzą, nie nadążają, nie wytrzymują ciśnienia i presji. Chcą odreagować, więc wpadają w uzależnienia.

Widziałem mnóstwo beznadziei. Niektórzy walczą, kilkakrotnie wracają do nałogu, ale w końcu załapią i zaczynają żyć na nowo. Celem jest uratować choćby jedną osobę. Reszta to bonusy od Pana Boga. Niektórzy nasi podopieczni są z nami od początku – jak Dariusz Sosin, który jest wiceprezesem. Był z niego straszny bandzior, a dziś – rodzina, praca, radzi sobie świetnie. To żywe świadectwo, zachęta dla tych, którzy widzą przed sobą tylko beznadzieję.

Kiedy założyliście Wielobranżową Spółdzielnie Socjalną „Arte”?

Założyły ją dwa podmioty: Fundacja „Sychem” oraz Stowarzyszenie „Nowa Nadzieja”. Spółdzielnia Socjalna powstała w 2012 roku i dała możliwość legalnego zatrudnienia osób przystępujących do spółdzielni stanowiących obecnie grupę liderów. Jest to kontynuacja pracy, którą rozpoczęliśmy z ludźmi na ulicy.

Zaczynaliśmy małymi krokami. Na początku organizowaliśmy akcje dożywiania. Uruchomiliśmy wydawanie chleba. W kwietniu wydaliśmy potrzebującym i pomocowym organizacjom 30 ton jedzenia. Przed świętami nikt w Bielawie nie był głodny. Mamy kontakty z dystrybutorami i producentami żywności. Nawet z Łodzi przyjeżdżał do nas specjalny autobus przywożący bezdomnych ludzi. Nie prosiliśmy o nic, nie mieliśmy czasu zabiegać o pomoc. Miasto, które obserwowało naszą działalność, samo dało nam lokale. Stworzyliśmy ośrodek dla potrzebujących, czyli bezdomnych, uzależnionych, byłych więźniów. Dziś mamy trzy obiekty, gdzie mieszka około 70 osób.

Wcześniej pracowaliśmy jako wolontariusze, utrzymując się ze składek i datków. Odkąd powstała spółdzielnia, oferujemy szeroki wachlarz usług – od budowlanych, remontowych po pielęgnację zieleni i ręczne zdobienie ceramiki. Dla każdego, kto jest gotowy, praca się znajdzie. Bo praca jest nieodłączną częścią leczenia i elementem zdrowienia. No i okazuje się, że każdy może odkryć w sobie talent. Mamy człowieka, który przez długi czas spał w śmietniku, dosłownie, bo właśnie w kontenerze zaaranżował sobie posłanie, a teraz jest rozchwytywanym, doskonałym kafelkarzem. Ma zamówienia na wiele miesięcy do przodu, a klienci sami o niego zabiegają.

Jak pozyskujecie klientów i gdzie szukacie zleceń?

Startujemy w przetargach – jak każda firma. Nie mamy taryfy ulgowej i to chyba dobrze, bo nikt nie może nam niczego zarzucić. Wygraliśmy przetarg na konserwację zasobów spółdzielni. Kosimy, odśnieżamy na terenie Bielawy od lat. Wygrywamy przetargi w spółkach gminnych, wykonujemy remonty, odnawiamy i ocieplamy elewacje. Spółdzielnia napędziła nam rozwój, to doskonała forma działalności dla naszych podopiecznych. Komercyjne przedsiębiorstwo w takich warunkach się nie utrzyma. Na początku nasi podopieczni nie są wydajnymi pracownikami. Trzeba ich wyciągnąć z meliny, ubrać, umyć, odrobaczyć, nakarmić. A potem przyuczyć do zawodu.

Współpracujemy z lokalnymi ośrodkami i miejscami pomocowymi. Z firmami komercyjnymi mamy dobre stosunki, konkurujemy i współpracujemy jak równy z równym. Udało nam się oswoić człowieka z innym człowiekiem. Lokalni urzędnicy nauczyli się szanować naszych ludzi. Niektórzy nasi podopieczni dziwią się, że pierwszy raz w życiu pani w okienku potraktowała ich z godnością i powagą, jak człowieka.

Miasto nam pomaga, jest pełne empatii. I ludzie w potrzebie też się nauczyli, że miasto pomoże, da mieszkanie albo subsydiowane miejsca pracy, które mamy we współpracy z OWES-em. Jednak to do nich należy decyzja, czy o siebie zawalczą, czy postarają się wyjść na prostą i iść dalej tą drogą.

Nie ukrywacie, że w waszej działalności kierujecie się wartościami chrześcijańskimi. Jak na to reagują podopieczni, którzy, jak mogę się domyślać, nieczęsto podzielają wasz entuzjazm do wiary?

Jesteśmy grupą chrześcijan, ale bez denominacji religijnej. Nie określamy się jednoznacznie, nie chcemy nigdzie przynależeć. Jesteśmy niewielkim, około stuosobowym kościołem Ewangelickich Chrześcijan. Owszem, nie ukrywamy, że wiara jest dla nas ważna, ale nikogo nie indoktrynujemy. Wręcz przeciwnie, osobiście jestem wielkim przeciwnikiem tego, żeby kogokolwiek do wiary przekonywać czy namawiać.

Nie interesuje nas przeszłość człowieka. Przychodząc do nas, większość osób nie chce mieć z wiarą nic wspólnego albo nigdy o Bogu po prostu nie myślała. To nam nie przeszkadza. Jeśli podczas leczenia, procesu zdrowienia, ktoś znajdzie siłę i oparcie w Bogu – to wspaniale. Najważniejsze, żeby uwierzył w siebie.

Co jest najtrudniejsze w waszej pracy?

To nie jest zajęcie dla każdego. Ja w ogóle nie traktuję tego jako pracy, raczej jako misję, a wręcz pasję. Dla mnie najtrudniejsza jest bezradność. Kiedy widzę, że człowiek sam sobie nie chce pomóc. Obserwuję, jak robi kolejne kroki w złą stronę i wiem, jak straszliwe to będzie miało konsekwencje, ale nie mogę nic zrobić. Ta bezradność jest bardzo bolesna. Nieraz ogarniały mnie wątpliwości, ciemne myśli, że już może pora na nas, że nasza misja dobiega końca. I wtedy zawsze skądś pojawiała się nadzieja. Przepraszam Boga za te chwile zwątpienia.

Ci, którzy wyrwą się z beznadziei, przeżyją, staną na nogi, to piękna strona naszej działalności. Jednak nie wszystkim się to udaje. Ponad setka naszych podopiecznych nie żyje. Przegrali z nałogiem, a nam nie udało się im pomóc. Trudno było na to patrzeć. Trzymamy się jednak zasady – póki człowiek żyje, jest nadzieja i trzeba walczyć o niego do końca. I z Bożą pomocą zrobić wszystko, żeby uratować choćby jednego.



 

Agata Jankowska – redaktorka prowadząca portal Ekonomiaspoleczna.pl. Dziennikarka specjalizująca się  w tekstach o tematyce społecznej. Wieloletnia autorka tygodnika Wprost, wcześniej związana z Przekrojem, publikowała również w Wysokich Obcasach oraz Elle. 

KOMENTUJ: