Sztuczne poczucie sprawczości

Sztuczne poczucie sprawczości

 

Często słyszymy, jak istotne są nasze prywatne wybory, jeśli chodzi o powstrzymanie katastrofy klimatycznej. Powinniśmy gasić światła, wychodząc z pomieszczeń, ograniczać poruszanie się samochodem, do pracy jeździć głównie rowerem, nie powinniśmy za to podróżować zbyt często samolotem (a najlepiej w ogóle). Dobrze byłoby przejść na weganizm i – być może co najważniejsze – zrezygnować z posiadania gromadki dzieci. A najlepiej dla planety byłoby, jeżeli w ogóle nie mielibyśmy potomstwa.

Niemal każdej z naszych czynności da się przypisać emisję gazów cieplarnianych. Przykładowo mój samochód generuje około 200 g CO2 na każdy przejechany kilometr. Przejechanie 1000 km spowoduje zatem emisję 200 kg dwutlenku węgla. To więcej niż roczne emisje przypadające na głowę mieszkańca Mali, Sudanu Południowego czy Etiopii.

Emisje możemy przypisywać również całym branżom. Roczny ruch lotniczy powoduje emisję około 900 milionów ton dwutlenku węgla do atmosfery (roczne emisje całego naszego kraju to około 340 mln ton CO2; ludzkość w 2019 roku wyemitowała ponad 36 miliardów ton dwutlenku węgla). Emisje produkowane przez samoloty stanowią 12% wszystkich emisji generowanych przez transport. To również ponad 2% wszystkich produkowanych przez ludzkość gazów cieplarnianych. Gdyby potraktować branżę lotniczą jak państwo, byłoby ono dziewiątym największym emitentem dwutlenku węgla na świecie.

A co z dziećmi? Zapewne słyszeli Państwo, że dzieci są wyjątkowo „emisyjną” częścią naszego życia. Z rozsławionego między innymi przez „Guardiana” artykułu naukowego autorstwa Setha Wynesa i Kimberly Nicholas wynika, że każde dziecko urodzone w kraju rozwiniętym generuje ekwiwalent prawie 59 ton dwutlenku węgla rocznie. Skąd taka wielkość, skoro w „wysoko emisyjnym kraju”, jakim jest Polska, emisje CO2 na głowę wynoszą rocznie „jedynie” niecałe 9 ton? Aleksandra Stanisławska na portalu Crazy Nauka wyjaśnia, że na te niemal 59 ton ekwiwalentu dwutlenku węgla rocznie, za które miałoby odpowiadać dziecko, składają się wszystkie przewidywane emisje dziecka i jego potomków rozłożone na przewidywalną długość życia rodziców.

Jaś Kapela na portalu Krytyka Polityczna zachęca do zastanowienia się nad sposobem, w jaki powinniśmy „żyć, produkować, konsumować i działać, aby ludzka cywilizacja na Ziemi mogła w ogóle przetrwać.” Stawka w grze jest więc najwyższa z możliwych: przetrwanie cywilizacji. I każdy z nas jest za to częściowo odpowiedzialny!

Kapela pisze, że „sporo zależy od tego, jak daleko idące zmiany w miksie energetycznym, rolnictwie i technikach przechwytywania CO2 z atmosfery uda się wprowadzić”. Jednak, jego zdaniem, musimy również znacząco zmienić nasz prywatny ślad węglowy. Nasz – czyli każdego z osobna. I musimy to zrobić, wywracając swoje życia do góry nogami. Stawką jest zagłada cywilizacji. Każdy z nas musi dać z siebie wszystko!

Kapela, powołując się na raport fińskiego instytutu badawczego SITRA, twierdzi, że powinniśmy przejść na dietę wegańską, docieplić swój dom (o ile nie mieszkamy w mieszkaniu), rzadziej podróżować samochodem i samolotem. To tylko część pomysłów, bo inne zalecenia (których wypełnienie ma pomóc w realizacji założeń porozumienia paryskiego, czyli ograniczenia ocieplenia klimatu do 1,5 stopnia względem początku rewolucji przemysłowej) to: zmniejszenie spożycia słodyczy, alkoholu, wynajmowanie wolnych pokoi w swoim mieszkaniu (przez co zmniejszamy emisyjność na głowę domownika), zmniejszenie powierzchni mieszkaniowej na głowę, oszczędzanie ciepłej wody i obniżenie temperatury w domu. Sam Kapela prowokacyjnie proponuje również zakaz podróżowania samochodem, w którym nie ma co najmniej dwóch osób. Nawołuje też do zaprzestania „jeżdżenia bez sensu”. Choć propozycja ograniczenia służbowych podróży wydaje się całkiem na miejscu, to już postulat ograniczenia ruchu turystycznego jest niczym innym jak postulatem pogorszenia jakości życia. Kapela „nie widzi potrzeby, żeby turystykę uprawiać za pomocą innych środków transportu niż pociąg i rower”.

Wszystko to brzmi jak przepis na samoumartwianie ciała (i ducha). Dodatkowo obsesyjne skupianie się na tego typu detalach powoduje, że znika nam z oczu szerzy obraz. Widzimy drzewa, jednocześnie nie widząc lasu. A jak wygląda las?

Zacznijmy od tego, że nasza cywilizacja w dzisiejszym kształcie opiera się na konsumpcji olbrzymich ilości energii. Dzięki energii możemy napędzać samochody, dzięki niej świecą żarówki, dzięki niej powstała pralka, a pranie wymaga od nas dokładnie kilku minut pracy (włożenia do bębna brudnych rzeczy i wyjęcia czystych). Energia to również Netflix, konsole do gier, świecące choinki, lodówki pozwalające utrzymać świeżość naszej żywności. Żywności, której przywiezienie do sklepu wymagało energii. Energii wymaga również przygotowanie posiłków i pranie. Wszystko to jest dla nas zupełnie przezroczyste, ale ludzie żyjący jeszcze 150 lat temu wiele z tych czynności musieli wykonać sami, używając do tego swoich mięśni i mięśni swoich zwierząt. Marcin Popkiewicz w książce Rewolucja energetyczna pisze, że dzisiejsze zużycie energii na głowę jednego Polaka równa się mniej więcej energii ponad 80 służących. Tyle osób musiałoby skakać wokół każdego z nas, gdyby nie szeroki dostęp do dużych ilości względnie taniej energii.

Energia nie tylko spowodowała, że nasze życie jest nieporównywalnie wygodniejsze od życia naszych przodków (oraz setek milionów, a być może ponad miliarda ludzi, którzy obecnie żyją na poziomie polskich XIX-wiecznych chłopów). Spowodowała również, że nasze życie jest dłuższe i ciekawsze.

Problem z energią polega jednak na tym, że duża jej część pochodzi ze spalania paliw kopalnych. To dzięki nim możemy prać, oglądać telewizję, rano robić kawę w ekspresie, a wieczorem pić schłodzone piwo. Spalanie paliw kopalnych zmienia jednak nasz klimat. Rocznie emitujemy kilkadziesiąt miliardów ton dwutlenku węgla do atmosfery. Mało tego, nasze emisje z roku na rok rosną (choć w ostatnich latach wydaje się, że rosną coraz wolniej).

Od początku rewolucji przemysłowej wygenerowaliśmy około 1,5 bln ton dwutlenku węgla! To prawda – co podkreślają klimatyczni sceptycy – że roczne emisje ludzkości to zaledwie kilka procent naturalnych emisji CO2. Problemem jest jednak to, że dwutlenek węgla generowany w naturalnych warunkach krąży między różnymi rezerwuarami węgla w przyrodzie. To tak zwany szybki cykl węglowy: zwierzęta wydychają dwutlenek węgla, rośliny pochłaniają go i dzięki fotosyntezie wbudowują węgiel w swoje tkanki i produkują tlen. Zwierzęta i rośliny umierają, a podczas ich rozkładu powstaje między innymi dwutlenek węgla. Ten jest pochłaniany przez rośliny podczas fotosyntezy, a węgiel jest wbudowywany w ich tkanki itd. W całym procesie bierze udział więcej aktorów, najważniejsze jednak, że cały bilans wychodzi mniej więcej na zero. Część węgla z ciał roślin i zwierząt znajduje swój wieczny (dosłownie!) spoczynek w osadach, zamieniając się (w zależności od okoliczności) w ropę lub węgiel. Ta część zostaje „usunięta” z naturalnego cyklu węglowego.

Tak zwane emisje antropogeniczne, czyli generowane przez ludzi, to zatem emisje „nadliczbowe”. Dlaczego „nadliczbowe”? Ponieważ ich źródłem są właśnie paliwa kopalne – czyli węgiel, który został wyłączony z szybkiego cyklu węglowego. Nie może więc zostać „pochłonięty” przez naturalne procesy (choć część dwutlenku węgla jest pochłaniana przez oceany, co doprowadza do ich zakwaszania) i gromadzi się w atmosferze.

Dwutlenek węgla jest gazem cieplarnianym. Oznacza to, że im więcej jest go w atmosferze, tym więcej atmosfera kumuluje energii docierającej do Ziemi ze Słońca (gazy cieplarniane działają na podobnej zasadzie jak kołdra albo termoizolacja domu). To z kolei przekłada się na więcej zjawisk ekstremalnych: powodzi, huraganów, ale też susz i fal upałów.

Wróćmy jeszcze do energii, z której korzystamy na co dzień. Im jesteśmy zamożniejsi, tym więcej jej zużywamy. To nie przypadek, że podczas dwutygodniowego wypadu na wakacje w Polsce mój samochód może wyemitować roczne emisje przypadające na głowę mieszkańca Mali, jednego z najbiedniejszych państw świata. Podróżowanie wymaga energii. Wygodne

życie wymaga energii. Takich możliwości pozbawiona jest ogromna większość ludzi żyjących w krajach ubogich, między innymi tych wymienionych na początku tekstu. W tym przypadku niska emisja dwutlenku węgla na głowę nie jest niczym dobrym. Jest życiem w absolutnej, skandalicznej, niewyobrażalnej z punktu widzenia Europejczyka biedzie.

I to właśnie nam umyka, kiedy skupiamy się na szczegółach oraz na umartwianiu ciała i ducha. Wygodne życie to energia. Im życie jest wygodniejsze, tym bardziej jest energochłonne. Badaczka Andrea Tabi stwierdza, że jeśli chodzi o prywatne emisje (badała takie kwestie jak ogrzewanie mieszkań, pobór elektryczności i prywatny transport), to dwie grupy osób: tych nastawionych ekologicznie (nazywanych przez badaczkę „superzielonymi”) oraz tych, którym kwestie zmian planety są obojętne (Tabi nazwała takie osoby „brązowymi”), konsumują podobną ilość energii. Przez to ich prywatna emisyjność jest zbliżona. Badania Stephanie Moser i Silke Kleinhückelkotten idą jeszcze dalej. W artykule naukowym pod wiele mówiącym tytułem Good Intents, but Low Impacts badaczki porównywały ślad środowiskowy osób ekologicznie świadomych oraz reszty społeczeństwa. Okazuje się, że te pierwsze mają wręcz większy ślad środowiskowy! Dzieje się tak dlatego, że osoby o nastawieniu proekologicznym to najczęściej osoby lepiej wykształcone. Wyższe wykształcenie jest silnie skorelowane z dochodem. A to właśnie ten ostatni najbardziej warunkuje nasz wpływ na środowisko, w tym na nasz ślad węglowy.

Prywatne starania nie są więc przesadnie istotne, jeśli chodzi o wpływ na naszą emisyjność. Oczywiście indywidualne działania nie pozostają całkiem bez znaczenia. Zawsze (albo prawie zawsze) mamy jakiś wpływ na sytuację. Czy to jeśli chodzi o sytuację zawodową, czy to jeśli chodzi o naszą tuszę, czy wręcz jeśli chodzi o nasze uzależnienie, czy o dochód albo właśnie o naszą prywatną emisyjność. Problem w tym, że często istotność naszego prywatnego wkładu jest przeceniana. A inne, istotniejsze czynniki pozostają przez nas niezauważone.

Chcę, żeby to wybrzmiało. Nie jestem przeciwnikiem indywidualnych zmian. One z pewnością w jakiejś części redukują nasz ślad węglowy. Lepiej nie jeść mięsa, niż je jeść. Lepiej podróżować transportem publicznym lub rowerem (wtedy, kiedy jest to wygodne i rozsądne), niż samochodem. Jeżeli będziemy porównywać dwie grupy osób o tym samym dochodzie, mieszkające w tym samym kraju, w porównywalnych miastach etc., to grupa osób wprowadzająca indywidualne zmiany w stylu życia zapewne będzie miała nieco mniejszy ślad węglowy niż grupa, która tego nie zrobi. Prawdopodobnie ci bardziej zieloni również będą silniej wspierać proekologiczne polityki (choć wynik takiego wsparcia bywa niejednoznaczny; w niektórych krajach Zachodu ludzie o poglądach ekologicznych popierają partie zielonych, te natomiast, kiedy mają wpływ na sprawy energetyczne, decydują o wyłączeniu elektrowni atomowych, zamiast których w miksie energetycznym kraju pojawia się więcej węgla albo gazu, co de facto zwiększa, a nie zmniejsza emisyjność, a w najlepszym razie spowalnia dekarbonizację).

Ważne jest jednak to, żebyśmy zdali sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, indywidualne działania nie skalują się na cały system. Nie da się stworzyć gospodarki opartej na dobrze płatnych miejscach pracy, bazując tylko na tym, że wszyscy będziemy po prostu ciężko pracować. Nie da się również zatrzymać katastrofy klimatycznej, przerzucając indywidualną odpowiedzialność za nią na poszczególnych ludzi, którzy w panice będą rezygnować masowo z wakacji pod palmami i z wygód. To po prostu tak nie działa.

Podkreślmy to raz jeszcze: zamożność i wygodne życie wiążą się z dużą konsumpcją energii. Możemy więc namawiać ludzi do tego, żeby ograniczali swoją popędliwość energetyczną. Wiemy jednak, że to kiepsko działa. Ludzie – kiedy ich na to stać – wolą żyć wygodniej niż mniej wygodnie. Wolą brać ciepłe prysznice, niż kąpać się w chłodnej wodzie, wolą mieszkać

w mieszkaniach nieco większych niż klitki, wolą również raz na jakiś czas polecieć na wakacje niż po raz piętnasty jechać do tego samej miejscowości nad Bałtykiem.

Ale możemy postawić silniej na rozwiązania systemowe i zastanowić się nad sposobem produkcji energii w sposób możliwie mało uciążliwy dla środowiska, w tym możliwie mało emisyjny. Nie jest więc tak, jak twierdzi Jaś Kapela, pisząc, że „sporo zależy od tego, jak daleko idące zmiany w miksie energetycznym, rolnictwie i technikach przechwytywania CO2 z atmosfery uda się wprowadzić”. Chodzi o to, że są to działania absolutnie kluczowe. Prywatne działania mogą (i powinny być) traktowane jako uzupełniające. Takie, które mają znaczenie, ale niewielkie. Ponieważ, po pierwsze – jak już wiemy – prywatne decyzje konsumpcyjne w małym stopniu działają na poszczególne osoby oraz ich emisyjność. Na mapie czynników indywidualnych istotniejszy jest na przykład dochód na głowę niż poglądy!

Działania systemowe oznaczają, że możemy dokonać transformacji energetycznej bez prób indywidualizowania winy za katastrofę klimatyczną. Bez wmuszania ludziom sztucznego poczucia sprawczości i bez obniżania jakości życia większości członków zamożnych społeczeństw. Choć nieuniknione jest, że część naszych przyzwyczajeń, związanych choćby z mobilnością, a być może również i z dietą, będzie musiała się zmienić. Jeżeli postawimy na rozwiązania systemowe, nie będzie musiało się to wiązać z indywidualnymi rewolucjami przeprowadzanymi przez każdego indywidualnie w prywatnym życiu. Jeśli to ostatnie miałoby nas uchronić przed katastrofą klimatyczną, obawiam się, że niechybnie zmierzalibyśmy ku przepaści. Na szczęście wcale tak nie jest.

 

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współpracuje z Krytyką Polityczną, Newsweekiem, NOIZZem, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Jego teksty ukazywały się również w Gazecie.pl, OKO.press, Vice, F5. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”.

 


Autor zdjęcia tytułowego: Fox (Canva.com)
Autor zdjęcia Kamila Fejfera: Tom Bronowski

KOMENTUJ: