Wegetarianizm nas (nie) uratuje

Wegetarianizm nas (nie) uratuje

 

Polacy jedzą coraz mniej mięsa. Od dwóch dekad jego konsumpcja spadła o niemal 10%. Jednocześnie, choć w Polsce wegetarianizm jest coraz bardziej modny,  według raportu Biura Strategii i analiz Międzynarodowych produkcja mięsa w Polsce rośnie. Za największą część emisji gazów cieplarnianych w ramach rolnictwa odpowiada właśnie hodowla zwierząt. Generuje ona 15% wszystkich antropogenicznych gazów cieplarnianych. Czy zatem wegetarianizm uratuje świat? Niestety sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, bo indywidualne działania pro ekologiczne bardzo kiepsko skalują się na globalne trendy.

Zatrzymanie katastrofy klimatycznej jest jednym z najpoważniejszych wyzwań stojących przed ludzkością w perspektywie kilku dekad. Już dzisiaj średnia globalna temperatura wzrosła o około 1,2 stopnia Celsjusza powyżej średniej globalnej temperatury z okresu przedprzemysłowego. Wydaje się, że to niewiele, jednak za taką zmianą idą bardziej ekstremalne zjawiska pogodowe: częstsze i bardziej intensywne huragany, bardziej intensywne powodzie, częstsze i dłuższe susze, fale upałów oraz związane z nimi pożary.

Wszystkie te procesy najbardziej dotykają osoby z najbiedniejszych państw. Z analizy danych za lata 1991–2005 wynika, że 90% ofiar śmiertelnych oraz 98% wszystkich osób dotkniętych katastrofami naturalnymi stanowili mieszkańcy krajów rozwijających się (do katastrof naturalnych zalicza się również trzęsienia ziemi i fale tsunami, a więc nie tylko ekstremalne zjawiska pogodowe). Wynika to z gorszego stanu infrastruktury, niestosowania przepisów budowlanych, fatalnej kondycji służb ratunkowych, a czasem wręcz ich braku, jak również braku systemów ostrzegania przed zagrożeniem.

Zmiany globalnej temperatury to również podniesienie się poziomu mórz. Szacuje się, że od początku XX wieku do dziś poziom Bałtyku podniósł się o około 20 cm. W zależności od przyjętego scenariusza naukowcy szacują, że do 2100 roku poziom mórz względem epoki przedprzemysłowej wzrośnie od 40 cm do 2,5 m. Przy czym najwyższe oszacowanie jest mało prawdopodobne, ponieważ odnosi się do ścieżki emisji, którą już – jako ludzkość – nie podążamy. Emitujemy mniej dwutlenku węgla, niż mieliśmy emitować w najczarniejszych oszacowaniach powstałych w przeszłości. Konsekwencją tych najczarniejszych scenariuszy byłoby podniesienie się poziomu mórz o owe 2,5 m.

Jednak nawet metr czy półtora to naprawdę dużo, choć pozornie nie wydaje się to imponująca wartość. Wynika to z faktu, że obecnie w obszarach nadbrzeżnych żyje około 600 mln ludzi. Do roku 2100 eksperci prognozują, że będzie ich około miliarda. Podniesienie się poziomu mórz dla części z nich oznacza podtopienia domów, więc poza zwykłymi życiowymi tragediami wiąże się również z koniecznością migracji. Wyższy poziom wody to również wyższe tak zwane wezbrania sztormowe, a to oznacza zalewanie większych terenów. Jeżeli problem dotknie bezpośrednio tylko kilku procent tej populacji (a zapewne będzie to więcej), i tak mówimy o dziesiątkach milionów osób. Część z nich na zawsze będzie musiała porzucić swoje domy.

No właśnie: migracje. To jedna z największych obaw związanych z globalnym ociepleniem. Wiele organizacji międzynarodowych i wielu ekspertów ostrzega, że wraz z postępującymi zmianami klimatu miliony ludzi będą zmuszone opuścić swoje miejsca zamieszkania nie tylko z uwagi na podnoszący się poziom mórz, lecz także z uwagi na częste susze oraz fale upałów, które uniemożliwią normalne funkcjonowanie w dużej części roku. To z kolei może (choć oczywiście nie musi) oznaczać kolejne fale migracyjne, na podobieństwo tych z lat 2015–2016. Choć w nagłówkach artykułów prasowych odnoszących się do kwestii klimatycznych migracji zazwyczaj pojawiają się górne oszacowania wartości związanych z przemieszczającą się ludnością (to oczywiście nie ogranicza się do tematyki zmian klimatu – dziennikarze niemal zawsze wybijają na czołówki najczarniejsze prognozy, choć nie są one prognozami najbardziej prawdopodobnymi), a więc najczęściej są one przesadzone, problemu nie należy lekceważyć.

Pewne jest natomiast, że dalsze emisje gazów cieplarnianych będą coraz bardziej zmieniać klimat. A to zaowocuje między innymi coraz bardziej ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi, które przełożą się na śmierć setek tysięcy czy milionów osób i pogorszenie się jakości życia kolejnych milionów. Aby temu zapobiec, musimy jak najszybciej – jako ludzkość – przestać emitować gazy cieplarniane.

Według danych Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Change – IPCC) w 2010 roku najwięcej, bo aż 25% wszystkich emisji przypadało na sektor energetyczny. Kolejnym najbardziej emisyjnym sektorem – jeśli patrzymy z perspektywy globalnej – był przemysł. Ten odpowiadał za ponad 21% globalnych emisji. Emisje sektora rolniczego i leśnego to w sumie 21% emisji gazów cieplarnianych. Transport produkował 14%, a budynki odpowiadały za 6%. Pozostałe 10% przypadło na emisję gazów cieplarnianych podczas procesu wytwarzania energii: wydobycia węgla, ropy, jej transportu czy rafinacji.

Przyjrzyjmy się wzbudzającej emocje kwestii wegetarianizmu dla klimatu. Tak, to prawda, że istnieją sektory, które emitują znaczniej więcej dwutlenku węgla niż produkcja mięsa (ta odpowiada tylko za część emisji z całego sektora rolniczego; jest to jednak część największa). I tak, to prawda, że interwencje poczynione na polach, gdzie produkcja emisji jest większa, mają szanse dokonać najszybszych zmian w najkrótszym możliwym czasie. To jednak nie oznacza, że inne przestrzenie możemy pozostawić bez regulacji. Naszym – jako ludzkości – priorytetem powinna być jak najszybsza redukcja gazów cieplarnianych w możliwie największej skali, a więc powinniśmy również działać na tych polach, gdzie zmiana jest możliwa i gdzie nie czyni ona przesadnej szkody dla dochodów osób najbiedniejszych.

Według danych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) w ramach rolnictwa za największą część emisji gazów cieplarnianych odpowiada hodowla zwierząt. Generuje ona 15% wszystkich antropogenicznych gazów cieplarnianych.

Zazwyczaj kategorię gazów cieplarnianych kojarzymy z dwutlenkiem węgla. Jednak istnieją inne gazy cieplarniane niż CO2. Różne gazy cieplarniane mają różny tak zwany potencjał tworzenia efektu cieplarnianego (global Warming potential – GWP). Oznacza to, że przyczyniają się one w różnym stopniu do ocieplenia klimatu. Jak zaznacza FAO, głównymi gazami cieplarnianymi emitowanymi przez sektor rolniczy jest metan, podtlenek azotu i dwutlenek węgla. I tak metan ociepla klimat 23 razy bardziej niż dwutlenek węgla, podtlenek azotu natomiast ponad 200 razy bardziej. Produkcja mięsa jest związana z dużymi emisjami metanu, ponieważ… przeżuwacze wytwarzają go w jelitach. Między innymi właśnie dlatego jest tak emisyjna.

Wiemy już, że produkcja odpowiada za największą część emisji gazów cieplarnianych w sektorze rolniczym. Jak zaznacza Hannah Ritchie, reasercherka z platformy Our World in Data, wyprodukowanie 100 g białka z grochu generuje 0,4 kilograma ekwiwalentu dwutlenku węgla (ekwiwalentu, ponieważ produkcja rolna generuje – jak wiemy – różne gazy cieplarniane, nie tylko dwutlenek węgla). Aby uzyskać taką samą ilość białka z mięsa wołowego, emisje wynosiłyby… 35 kg ekwiwalentu CO2, czyli prawie 90 razy więcej!

Ale nie każdy rodzaj mięsa generuje tyle samo emisji. Wspomniana wyżej Hannah Ritchie, powołując się na artykuł naukowy zamieszczony w „Science”, jednym z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych na świecie, stwierdza, że najbardziej „emisyjnym” mięsem jest wołowina. Na drugim miejscu znalazła się baranina. Kolejne produkty odzwierzęce pod względem generowania śladu węglowego to: krewetki, ser, wieprzowina, kurczak, jaja, ryby.

Jednak to jeszcze nie wszystko. Ponieważ ten sam rodzaj mięsa może być produkowany w różnych warunkach, również on generuje różne emisje. Joseph Poore i Thomas Nemecek, autorzy wyżej już wspomnianego artykułu w „Science”, analizowali produkty rolnicze z prawie 40 tys. gospodarstw. W tej grupie istniało bardzo duże zróżnicowanie, jeśli chodzi o sposoby i efektywność produkcji. „Średnie rozmiary gospodarstw wahają się od 0,5 ha w Bangladeszu do 3000 ha w Australii; średnie zużycie nawozów waha się od 1 kg azotu na hektar w Ugandzie do 300 kg w Chinach” – piszą badacze.

To z kolei skutkuje wspomnianym wyżej zróżnicowaniem, jeśli chodzi o emisyjność poszczególnych rodzajów mięsa. I tak istnieją gospodarstwa, w których na 100 g białka wołowego generowane jest 3,5 kg ekwiwalentu CO2. Czasem wyprodukowanie 100 g białka generuje ponad 100 kg ekwiwalentu dwutlenku węgla! Prawie 90 razy więcej!

Teoretycznie więc można jeść wołowinę mniej emisyjną niż tofu, ale znaczna większość wołowiny jest znacznie bardziej emisyjna niż znaczna większość tofu. Z tego powodu, jak zauważa Hannah Ritchie, jeżeli chcemy zmniejszyć ślad węglowy naszego pożywienia, jedzenie mniejszej ilości mięsa jest prawie zawsze lepszym pomysłem niż jedzenie mięsa mniej emisyjnego.

Czy właśnie zbliżyliśmy się do rozwiązania problemu związanego z emisjami? No cóż, nie do końca. Skrajne prywatyzowanie katastrofy klimatycznej przez twierdzenie, że rozwiązanie problemu leży na naszym talerzu, jest zwykłym kłamstwem. Dlaczego? Po pierwsze, emisje pochodzące z produkcji mięsa to 15% wszystkich emisji. To z pewnością sporo, ale nawet jeżeli wszyscy przeszliby na weganizm (co brzmi mało realistycznie), i tak pozostaje jeszcze 85% emisji, z którymi trzeba coś zrobić. I to jest druga kwestia: działania indywidualne bardzo kiepsko skalują się na globalne trendy.

Piszą o tym Claudia Nisa i Jocelyn Bélanger w „Scientific American”. Swój tekst zaczynają od słów podziwu dla Grety Thunberg, która aby uczestniczyć w rozmowach klimatycznych w Nowym Jorku, spędziła 15 dni na bezemisyjnej żaglówce, nie biorąc prysznica i jedząc liofilizowane jedzenie. Z jednej strony badaczki uważają, że to, co w praktyce zaaplikowała młoda aktywistka, jest kluczowe, jeśli chodzi o zatrzymanie katastrofy klimatycznej; będzie nam potrzebne przebudowanie stylów życia i konsumpcji. Z drugiej natomiast – jako autorki metaanalizy zamieszczonej w „Nature Communications”, wiedzą, że ludzie (a przynajmniej ich ogromna większość) nie zmieniają swoich nawyków tylko dlatego, że przemówi się im do rozsądku.

„Informacje, które mają wpłynąć na zmianę stylu życia, na przykład zachęcać do kupowania bardziej energooszczędnych urządzeń, zakręcania wody podczas mycia zębów, a nawet ograniczenia liczby ręczników używamy w hotelach – nie są skutecznym rozwiązaniem klimatycznym” – piszą w swoim tekście dla „Scientific American”. „Samo to, że ktoś wierzy w zmiany klimatyczne lub wyraża poparcie dla dekarbonizacji, nie oznacza, że ​​zamieni swojego SUV-a na autobus. Informacja bez motywacji jest bezużyteczna” – twierdzą badaczki. Przytaczają również dowody, że osławiony flight shaming, czyli „wstyd z powiodu latania”, nie działa zbyt dobrze. Autorki powołują się na badanie, z którego wynika, że jedynie 14% ankietowanych twierdzi, że przestałoby latać, gdyby alternatywny środek transportu był mniej wygodny lub droższy. A to jedynie deklaracje! My ludzie mamy to do siebie, że przeszacowujemy nasze zdolności do samokontroli. Jeżeli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkie postanowienia noworoczne z ostatnich 10 lat i to, ile z nich udało się wam wdrożyć w życie na stałe.

Co więc sprawdza się najlepiej? Systemowe zachęty, instytucjonalne „szturchnięcia”, jak piszą badaczki. W przypadku segregacji śmieci: ustawienie większej liczby śmietników, żeby segregacja była łatwiejsza. Zmiana miksu energetycznego, dzięki któremu energia dostarczana do naszych gniazdek generuje mniej emisji (wtedy nie musimy zmieniać żadnego nawyku, żeby zmniejszyć emisyjność). W przypadku konsumpcji mięsa – zmiana architektury sklepów na taką, gdzie dział mięsny jest w mniej uczęszczanej części.

Wróćmy jeszcze do mięsa. Jasne jest, że nasze zwyczaje żywieniowe się zmieniają. Polacy jedzą coraz mniej mięsa. Od 2000 roku jego konsumpcja spadła o… niecałe 10%. Jednocześnie, choć w Polsce wegetarianizm jest coraz bardziej modny, a sama konsumpcja mięsa spadła w ostatnich latach, według raportu Biura Strategii i analiz Międzynarodowych produkcja mięsa w Polsce… rośnie. Dlaczego? Ponieważ duża część mięsa produkowanego w naszym kraju jest eksportowana. Właśnie o to chodzi – o globalne trendy, które muszą być zarządzane w zupełnie inny sposób niż przez indywidualne decyzje każdego z nas.

Według cytowanego już raportu FAO, popyt na mięso w krajach o niskich i średnich dochodach w latach 1970–2012 wzrósł czterokrotnie. Było to związane po pierwsze ze wzrostem liczby ludności na świecie, a po drugie z bogaceniem się najbiedniejszych. Istnieje bowiem bardzo silny związek między zamożnością a spożyciem produktów zwierzęcych: osoby bogatsze jedzą zazwyczaj więcej mięsa.

Mało tego, według tej samej organizacji popyt na mięso wzrośnie jeszcze o 35% do roku 2030 i o 50% do roku 2050. Dlaczego tak się stanie? Z dwóch powodów. Pierwszym jest wzrost populacji. Choć dynamika tego wzrostu hamuje, w zasadzie jest nieuniknione, że do 2050 roku na planecie przybędzie nas o półtora do dwóch miliardów. Drugim powodem jest bogacenie się państw o niskich dochodach.

FAO podkreśla również, że mięso, zwłaszcza w krajach rozwijających się, a więc w regionach, gdzie dieta jest uboga i mało zróżnicowana, stanowi bogate źródło mikroelementów i substancji odżywczych trudniejszych do dostarczenia w inny sposób. Te substancje są istotne zwłaszcza w pierwszych trzech latach życia, a ich brak hamuje rozwój poznawczy, wzrost oraz upośledza działanie układu odpornościowego.

Organizacja zwraca jednak uwagę na to, że w wielu zamożnych krajach następuje pewien odwrót od produktów zwierzęcych. Z powodów etycznych, ale również klimatycznych. Dlaczego więc FAO prognozuje wzrost konsumpcji mięsa na świecie? Ponieważ spadek popytu na nie w krajach zamożnych będzie mniejszy niż wzrost popytu w państwach rozwijających się.

Czy to wszystko oznacza, że nie powinniśmy porzucać mięsnej diety? Absolutnie nie. Im mniej mięsa jemy, tym lepiej: dla naszego zdrowia, dla dobrostanu zwierząt hodowlanych i dla klimatu. Nasze indywidualne działania trzeba jednak stawiać w szerokim kontekście i zdawać sobie sprawę z ich realnego wpływu na globalne procesy. Robienie czegoś jest zawsze lepsze niż nierobienie niczego. Jednocześnie zrozumienie tego, że nawet robienie wiele może przynieść niewielkie rezultaty dla globalnych procesów, jest kluczowe. Również dla naszej higieny psychicznej.

Co więc powinniśmy robić? FAO między innymi zaleca poprawę efektywności samego wytwarzania produktów zwierzęcych. Dzięki zmianom – jak twierdzi organizacja – możliwe jest obniżenie emisji z tego sektora o 30%. Wiemy również, jak działają instytucjonalne „szturchańce”. Możemy więc opodatkować mięso, a środki z tego opodatkowania moglibyśmy przeznaczać na dotowanie wegebarów. Wspomniałem również o zmianie architektury sklepów w ten sposób, żeby produkty mięsne znajdowały się w przestrzeniach mniej uczęszczanych. Wiemy jednak, że sklepy same z siebie takiej zmiany nie dokonają, ponieważ celem ich działania nie jest zapobieganie zmianom klimatu (nawet jeżeli tak twierdzą w kampaniach reklamowych), tylko zarabianie na zysk właścicieli.

Ważne jest, żebyśmy zrozumieli, przed jak dużym wyzwaniem stoimy. Ważne jest, żebyśmy zrozumieli, że znacznie przerasta ono to, co możemy zrobić indywidualnie, za sprawą tego, co mamy na talerzach. Ważne, żebyśmy nie zamykali się na miks rozwiązań, których celem jest dekarbonizacja. W końcu istotne jest, abyśmy nie obrażali się na ludzi, którzy nie stosują się do wszystkich rygorystycznych proklimatycznych zaleceń. Tak, zmiana naszych przyzwyczajeń będzie potrzebna, ale żeby się dokonała – o czym świadczą naukowe badania – musi być ona łatwa, ponieważ ludzie z natury nie są heroiczni. A heroizmu nie wolno od nikogo wymagać.

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współpracuje z Krytyką Polityczną, Newsweekiem, NOIZZem, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Jego teksty ukazywały się również w Gazecie.pl, OKO.press, Vice, F5. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”.

 


Autor zdjęcia tytułowego: Fox (Canva.com)
Autor zdjęcia Kamila Fejfera: Tom Bronowski

KOMENTUJ: