Edukacja (nie) dla każdego

Edukacja (nie) dla każdego

Średnia różnica w zdawalności matur między dużymi ośrodkami miejskimi a mniejszymi miejscowościami wynosiła aż 9 punktów procentowych. Choć wolelibyśmy, żeby było inaczej, dzieciaki z większych ośrodków miejskich, mające lepiej wykształconych i bogatszych rodziców, mają też po prostu o wiele łatwiej, a nierówność szans jest wpisana w nasz pozornie egalitarny system edukacji.

Wyniki matur przyniosły ciekawe dane na temat nierówności edukacyjnych. Jak zwraca uwagę Polski Instytut Ekonomiczny, powołując się na analizy Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, wyniki egzaminów dojrzałości różniły się między małymi i dużymi miejscowościami. Analitycy sprawdzili, jakie są różnice między powiatami, w których są miasta powyżej 100 tys. mieszkańców (często będące zresztą na prawach powiatu), a tymi, gdzie takich miast nie ma.

Chociaż eksperci z PIE zwracają uwagę na to, że metodologia porównań może być niedoskonała (były to porównania między województwami, a w niektórych województwach jest tylko jedno, góra dwa takie miasta), to jednak z danych tych jasno wynika coś, na co badacze zajmujący się edukacją zwracają uwagę od lat – nierówny dostęp do edukacji.  

Widać to choćby w środkach przeznaczanych na korepetycje. O płatne zajęcia pozalekcyjne cyklicznie pyta Polaków CBOS. Od 1998 do mniej więcej 2009 roku odsetek Polek i Polaków, których dzieci chodziły na korepetycje, utrzymywał się – z pewnymi odchyleniami – na zbliżonym poziomie. Oscylował on w okolicach 30–40%. Później krzywa odsetka osób, które posyłają swoje dzieci na „korki”, zaczyna wyraźnie rosnąć z dużym skokiem w 2016 roku (moment ruszenia programu 500+). W roku 2019 dzieci ponad 60% Polaków korzystały z dodatkowych zajęć.

Być może jest to częściowo tak zwany efekt społecznych oczekiwań. Przypomnijmy, polega on na tym, że osoba odpowiadająca na pytania ankieterów zastanawia się, co w zasadzie taki ankieter chciałby usłyszeć, żeby pomyśleć o tej osobie jak najlepiej. W momencie wchodzenia w życie programu 500+ presja społeczna, aby we właściwy sposób „społecznie” rozliczać się z otrzymywanych pieniędzy, była spora. Możliwe więc, że część osób wcale nie posyła dzieci na korepetycje, a jedynie tak twierdzi.

Z drugiej strony wyraźny trend wzrostowy był widoczny już kilka lat wcześniej. Choć więc wartości są być może nieco zawyżone, z pewnością mamy do czynienia z widoczną tendencją: posyłamy swoje dzieci na „korki” na potęgę. Częściowo być może dlatego, że nie wierzymy w system edukacyjny. Częściowo dlatego, że robią tak sąsiedzi i tak po prostu wypada, a częściowo dlatego, że płatne zajęcia w pewnych klasach społecznych to sposób na wyróżnienie się.

Najciekawsze jest jednak to, jak wyglądają profile demograficzne osób posyłających dzieci na korepetycje. Zacznijmy od wspomnianego wyżej kryterium przestrzennego. Otóż okazuje się, że na wsiach 48% badanych wysyła dzieci na jakiś rodzaj zajęć pozaszkolnych. Po drugiej stronie spektrum znajdują się osoby mieszkające w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców. Już 100% Polaków i Polek z największych miast w Polsce (w naszym kraju jest pięć ośrodków tej wielkości) posyła swoje dzieci na korepetycje! Bez mała wszyscy rodzice!

Oczywiście tutaj znów mógł wdać się chochlik metodologiczny. Być może w części jest to wspomniany wyżej efekt społecznych oczekiwań: ludzie z dużych miast wiedzą, że ich sąsiedzi posyłają swoje dzieci na korepetycje i nie chcą czuć się gorsi. Być może jest to wynik doboru próby i zbyt małej liczby osób z największych miast. To mogłoby oznaczać, że CBOS przypadkiem trafił na tych, którzy akurat posyłają dzieci na korepetycje (efekt 100% jest naprawdę mało prawdopodobny w jakimkolwiek badaniu społecznym). Być może też zaistniały oba te zjawiska.

To jednak nie zmienia faktu, że w większych miejscowościach rodzice chętniej posyłają dzieci na korepetycje. Ma to związek z nieco inną kulturą w miastach, ale też po prostu z większą dostępnością tego typu usług. Kiedy w mieście najbliższy korepetytor może mieszkać kilka bloków od naszego domu, to już na wsiach często trzeba zorganizować transport do miasta. Ludzie w większych miejscowościach są również po prostu bogatsi.

Teraz zerknijmy na związek między wykształceniem rodziców a korepetycjami dzieci. Tu też widoczne są potężne dysproporcje. Jedynie 34% osób z wykształceniem zasadniczym zawodowym lub niższym odpowiada pozytywnie na pytanie „Czy któreś z Pana(i) dzieci będących w wieku szkolnym uczęszcza lub będzie uczęszczać w bieżącym roku szkolnym na zajęcia dodatkowe, opłacane przez Pana(nią) w szkole lub poza szkołą”. Jednak już 61% rodziców z wykształceniem średnim odpowiada twierdząco na to pytanie. A jak wygląda sprawa z rodzicami z wyższym wykształceniem? Aż 90% z nich posyła swoje dzieci na dodatkowe, płatne zajęcia.

Wszystko to oczywiście przekłada się na większe lub mniejsze prawdopodobieństwo dostania się na studia. Przy założeniu, że dwie osoby mają zbliżony potencjał intelektualny, ta, która będzie uczęszczać na dodatkowe zajęcia, ma później większe szanse na dostanie się do lepszej szkoły. W ten sposób powstają nierówności edukacyjne, które później objawiają się w gorszych (lub lepszych!) zarobkach. Do tej kwestii jeszcze wrócimy.

Wejdźmy teraz szczebel wyżej w edukacyjnej drabinie i zobaczmy, w jaki sposób wygląda związek wykształcenia rodziców i wykształcenia dzieci. Według innego badania CBOS 73% pytanych chce, aby ich córka miała wykształcenie wyższe. Tego samego dla swoich rodziców chce 74% badanych. Dodatkowo 12% chce, żeby ich córki miały wykształcenie co najmniej w stopniu doktora. Podobnej ścieżki edukacyjnej pragnęłoby 10% respondentów dla swoich synów. W sumie więc nie mniej niż 84% badanych chciałoby dla swoich dzieci wykształcenia co najmniej wyższego!

„Z kolei badani, którzy sami nie skończyli studiów, w olbrzymiej większości pragnęliby, by ich dzieci kształciły się dłużej, niż oni (89% w przypadku synów i 91% w przypadku córek). Jedynie nieliczni chcieliby, by dzieci zakończyły edukację na tym samym etapie, co rodzice” – czytamy w opracowaniu CBOS.

No dobrze, wiemy już, jakie są preferencje. Jednak życie ma to do siebie, że realia czasem kroczą innymi ścieżkami, niż sobie zaplanowaliśmy (czy też, co zaplanowali dla nas rodzice).

Z badań przytoczonych przez prof. Piotra Długosza z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie wynika, że „jeśli ojciec posiadał wykształcenie wyższe, to szanse na jego dziedziczenie wynoszą 66%. Wśród respondentów, gdzie ojcowie posiadali średnie wyksztalcenie szanse na wyższe wykształcenie respondenta wynosiły 41%. Jeśli zaś ojciec legitymował się wykształceniem gimnazjalnym i niższym te szanse wynoszą 9%”.

Obraz jest nader wyraźny: dzieci z rodzin z lepszym wykształceniem mają o wiele większe szanse na to, żeby zdobyć takież wykształcenie. Dzieci z rodzin, w których rodzice szybciej skończyli szkołę, mają te szanse o wiele niższe.

Choć więc część z nas może ulegać pokusie mówienia o wolnym wyborze ścieżek edukacyjnych, wyżej nakreślony pejzaż pokazuje, że jest to fałszywe rozpoznanie. Tak, pozornie oczywiście mamy wolny wybór ścieżek edukacyjnych. I nie, nikt nikogo siłą nie trzyma w małych miejscowościach w kiepskich szkołach. Tak jak nikt nikomu nie zabrania pilnej nauki, aby zostać wybitną fizyczką jądrową i znamienitym ekspertem od analizy danych.

I przecież znamy przypadki takich właśnie osób. Ludzi, którzy pochodzą z małych miejscowości, z kiepsko wykształconych, niezamożnych rodzin, a którzy odnieśli niesamowite sukcesy na polu naukowym, a później w życiu zawodowym. I należy im się za to ogromny szacunek i podziw dlatego, że mieli do pokonania znacznie dłuższą drogę niż ich rówieśnicy z porównywalnym potencjałem intelektualnym, ale mający więcej szczęścia w życiu, jeśli chodzi o miejsce urodzenia. Do zamożniejszych, lepiej wykształconych i bardziej obeznanych w świecie rodziców.

Jednak narracja „wolnej woli” może być myląca. Choćby właśnie z tego powodu, że osoby o gorszych kapitałach na starcie (nawet jeżeli z porównywalnym potencjałem intelektualnym do swoich lepiej urodzonych kolegów i koleżanek) mają do przejścia dłuższe dystanse. Nie jesteśmy kulistymi obiektami w hipotetycznej rzeczywistości, w której mamy nieograniczony wybór ścieżek. Okoliczności ekonomiczne, kulturowe, związane z dostępem do pewnych dóbr, podobnie jak mikrokultury różne w różnych klasach społecznych delikatnie pchają nas w różne strony rozkładu na społecznej drabinie. Jednych „los”, czyli składowe wyżej wymienionych kapitałów: ekonomicznego, społecznego, intelektualnego i kulturowego, popycha w górę i podaje rękę, kiedy na jakimś szczebelku omsknie im się noga. Innych przytrzymuje za nogawkę, a jeszcze innych bezlitośnie ściąga w dół. I właśnie tym, którzy mają trudniej niż inni, należy się szczególny szacunek.

No dobrze, ale czy dyplom wyższej uczelni naprawdę daje jakąś premię? Wszyscy przecież słyszeliśmy od znajomego, że znajomy jego znajomego skończył zawodówkę, teraz jest spawaczem na platformach wiertniczych i zarabia tyle, co menadżer wysokiego szczebla w Mordorze. Tak, to możliwe, ale anegdoty – choć bywają przecież prawdziwe – nie pozwalają nam ułożyć spójnej wizji świata. Dopiero suma doświadczeń coś nam o nim mówi.

Czy więc wyższe wykształcenie daje ludziom lepsze zarobki? Odpowiedź jest jednoznaczna i brzmi „tak”. Badaczki Karolina Goraus-Tańska i Zuzanna w swoim artykule naukowym wyliczyły, że osoby z tytułem licencjata mają premię w wysokości 16%, a osoby z tytułem magistra 29% względem zarobków osób z wykształceniem co najwyżej średnim.

To oczywiście nie oznacza, że każda osoba z wyższym wykształceniem zarabia więcej niż każda osoba z wykształceniem średnim albo zawodowym. To są średnie. Choć więc wyższe wykształcenie nie jest gwarantem wysokich zarobków, po prostu uprawdopodabnia, że będziemy zarabiać więcej, niż gdybyśmy nie zdobyli dyplomu.

Badaczki pokazują również, jak te premie wyglądają w porównaniu do innych krajów. I tak największą premię z edukacji uzyskiwali Grecy: to aż 40% względem osób bez takiego wykształcenia. Najniższą: Norwegowie – 17%.

Skąd te różnice? Zapewne z większej równości ekonomicznej w Norwegii (niską premię z wyższego wykształcenia mają również egalitarni Finowie). Przy niewielkim rozwarstwieniu dochodów premie po prostu nie mogą być duże, ponieważ i dystanse między zarobkami nie są wysokie.

Jest jeszcze kolejny niezwykle ciekawy aspekt. Badacze Valerie Michelman, Joseph Price i Seth Zimmermann przyjrzeli się trajektoriom życiowym członków ekskluzywnych klubów studenckich. Na celownik wzięli czasy zamierzchłe, lata 20. i 30. ubiegłego wieku. Przyjrzeli się, w jaki sposób przynależność studentów Uniwersytetu Harvarda do elitarnych studenckich organizacji miała wpływ na zarobki. Dzięki temu, że przeglądali tak stare roczniki szkolne, mogli zobaczyć, jak później wyglądały całe kariery badanych osób. Zauważyli, że studenci wywodzący się z prestiżowych szkół średnich (high schools) radzili sobie na uczelniach nieco gorzej niż inni studenci. Za to było bardziej prawdopodobne, że będą oni przynależeć do elitarnych klubów studenckich. Tymczasem przynależność do takiego klubu dawała premię w zarobkach w wysokości 32%. O tyle więcej zarabiali członkowie owych klubów względem reszty studentów! Mogłeś więc mieć lepsze wyniki w nauce, ale koniec końców to twój kolega z prestiżowej organizacji zarabiał więcej.

Członkowie studenckiej elity znacznie częściej pracowali w sektorze finansowym. Efekt ten utrzymywał się po ukończeniu edukacji. Badacze doszli do wniosku, że reprodukcja klasowa opierała się więc w dużej części na przynależności właśnie do owych elitarnych gron. Tam znajomi polecali znajomych na lepiej płatne stanowiska. Autorzy badania twierdzą również, że choć skład etniczny i płciowy na Harvardzie mocno się zmienił w porównaniu do pierwszej połowy XX wieku, członkowie elitarnych grup nadal mają ułatwiony dostęp do lepiej płatnych miejsc pracy.

Zapewne podobne mechanizmy (choć w innej odsłonie) działają również w Polsce. Czy więc edukacja się opłaca? Powtórzmy: z pewnością tak. Przynajmniej jest to widoczne statystycznie (a wiadomo, że statystyka działa na dużych grupach, nie jest natomiast najlepszym sposobem na wyjaśnienie tego, jak będzie wyglądać życie poszczególnej osoby).

Pozostają jednak dwie kwestie. Po pierwsze, czy edukacja jest dostępna dla wszystkich. Po drugie, czy jest wystarczająca, aby konkurować o wysokie pozycje społeczne. Odpowiedź na dwa pytania brzmi: cóż, nie do końca.

Choć w teorii istnieje równość szans edukacyjnych, jest ona w dużym stopniu pozorna. Nie dlatego, że mamy do czynienia z instytucjonalnymi zakazami, tylko dlatego, że struktura systemu jednym ułatwia awans lub pozostanie na pewnych pozycjach społecznych, a innym to utrudnia (pomijam tu kwestię pewnych biologicznych różnic, które między nami występują – niektórzy mają większe zdolności intelektualne niż inni: lepszą pamięć, zdolność do dłuższego utrzymania uwagi czy odraczania gratyfikacji).

W jaki sposób wygląda ten mechanizm selekcyjny, wyjaśnia w innym swoim artykule cytowany wyżej prof. Piotr Długosz: „system sprzyja klasom wyższym mającym odpowiednie zasoby, mogącym je zainwestować w edukację. Klasy niższe, choćby chciały podążać za tym wzorem, nie mają ku temu odpowiednich środków. Możliwości stwarzane przez edukację, rynek pracy są szerokie, najlepszym są w stanie sprostać tylko ci, których stać na najlepsze szkoły, a do nich wiedzie droga przez dodatkowe zajęcia pozaszkolne, korepetycje, obozy językowe, zagraniczne wycieczki, prywatne przedszkola, szkoły i studia w prestiżowych uczelniach zlokalizowanych w metropoliach”.

Dzieje się tak również dlatego, że po upowszechnieniu się edukacji wyższej rodzice dzieci z wyższych klas społecznych zaczęli swego rodzaju wyścig zbrojeń: jeszcze więcej inwestują w dzieci, żeby te miały fory w konkurowaniu z osobami z niższych klas społecznych, które wybrały wyższą edukację. Pewnym „szczytowym wynalazkiem” tego typ wyścigów są właśnie elitarne grona, o których wspomniałem wcześniej. Oczywiście nie muszą być one formalnym stowarzyszeniem studentów; mogą być po prostu paczką znajomych z elitarnych ogólniaków z największych miast w Polsce lub grupą znajomych z prestiżowych studiów (tego typu elitarne kluby istniały od zawsze, a dzisiaj stanowią kolejny próg selekcyjny na drodze do osiągania elitarnych pozycji w pozornie egalitarnym systemie).

Czy jest więc jakiś sposób na to, żeby wyrównać szanse w konkurencji o społeczne pozycje? To tak naprawdę pytanie o filozofię państwa i społeczeństwa. Wiemy, że „lepsze urodzenie” premiuje osoby z wyższych klas społecznych. Daje ją ludziom o nierzadko zbliżonym potencjale intelektualnym względem osób z klas niższych; po prostu ci pierwsi muszą przejść krótszą ścieżkę, przez co łatwiej im dojść do celu.

Pożądanym oczywiście byłoby wyrównanie szans edukacyjnych osób o niższym kapitale kulturowym i społecznym. Do tego potrzebne są potężne środki inwestowane w edukację, zwłaszcza tę w mniejszych miejscowościach. Pozostaje jednak pewien szkopuł: osoby z wyższych klas społecznych mogą na taki obrót sprawy zareagować przyspieszeniem wspomnianego wyżej wyścigu zbrojeń. Jeżeli więc będziemy mieć do czynienia z dobrą edukacją wczesnoszkolną, która będzie kładła większy nacisk na podwyższanie kompetencji dzieciaków z gorszych rodzin, to bogaci zareagują większą liczbą godzin warsztatów robotycznych po angielsku i chińsku dla swoich pięcioletnich dzieci.

Być może więc poza konieczną i słuszną reorganizacją edukacji na poziomie szkolnym jest to szersze pytanie o redystrybucję. Być może powinniśmy się pogodzić z „przywilejami uprzywilejowanych” i jednocześnie po prostu blokować rosnące nierówności. W szerszej perspektywie jest to jest rozmowa o systemie podatkowym; nie tylko o podatkach dochodowych (i finansowaniu z nich lepszych usług publicznych, w tym szkół), lecz także o podatkach majątkowych, w tym na przykład katastralnych. Jeżeli równość szans może po wsze czasy okazać się tylko mirażem, to powinniśmy zastanowić się nad większą równością wyników.

 

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współpracuje z Krytyką Polityczną, Newsweekiem, NOIZZem, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Jego teksty ukazywały się również w Gazecie.pl, OKO.press, Vice, F5. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”.

 


Autor zdjęcia tytułowego: Fox (Canva.com)
Autor zdjęcia Kamila Fejfera: Tom Bronowski

KOMENTUJ: