Kim (naprawdę) są migranci?

Kim (naprawdę) są migranci?

Prawicowi politycy już od ponad pół dekady zwracają uwagę na to, że migranci, którzy przybywają do Europy, to głównie młodzi mężczyźni. Często dodają do tego, że są oni „wysportowani” i mają „najnowsze modele smartfonów”. Takiej retoryki używał choćby wiceszef MSWiA, Maciej Wąsik, jeszcze latem ubiegłego roku. Twierdził: „To mężczyźni, głównie młodzi, w wieku poborowym, silni. Nic nie wskazuje, że grozi im coś złego w ich kraju”.

Jest to wypowiedź bliźniaczo podobna do tych, które mogliśmy usłyszeć podczas kryzysu migracyjnego w 2015 roku. Jest w nich dużo prawdy. Rzeczywiści migranci to głównie mężczyźni (choć oczywiście zdarzają się w tej grupie kobiety i dzieci). Nie ma sensu zaprzeczać faktom. Ale to nie na poziomie faktów jest problem, tylko na poziomie ich interpretacji, czy raczej sugestii, a ta jest dość jasna: młodzi mężczyźni z jakiegoś powodu nie są „idealnymi migrantami”. Ci powinni spełniać jakieś niedopowiedziane kryteria uchodźcy, czy też migranta wyobrażonego. Tymczasem rzeczywistość jest odmienna od fantazji polityków i części społeczeństwa.

Jednocześnie obraz migrantów, który wyłania się ze szczątkowych informacji, jakimi dysponujemy, jest zaskakująco typowy dla całego zjawiska migracji. Jest również nieco zbliżony (z pominięciem oczywistych różnic w skali niektórych zjawisk) do migracji, które były udziałem Polaków w ostatnich dekadach. Więc po kolei.

Tak naprawdę dokładnych danych na temat migrantów, którzy od lata 2021 roku koczowali na polsko-białoruskiej granicy, po prostu nie mamy. Samo państwo nie jest szczególnie zainteresowane dogłębnym badaniem tego tematu. Owa ślepota na dane jest zresztą dość typowa dla naszego państwa.

Osoby, które trafiają do polskiego systemu stanowią tylko niewielką podgrupę migrantów. Dzieje się tak z powodu przyjęcia przez władzę polityki push-packów, czyli – na co zwracają uwagę organizacje eksperckie – nielegalnego wypychania migrantów poza granicę kraju z pominięciem procedur przewidzianych w prawie. Grupa Granica, czyli koalicja kilkunastu organizacji pozarządowych w swoim raporcie na temat sytuacji na granicy mówi w tym kontekście wręcz o „wywózkach”.

Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Choć eksperci zajmujący się prawami człowieka twierdzą, że push-backi są praktyką nielegalną, to zwracają również uwagę, że Unia Europejska przymyka oko na tego typu politykę. Cytowana przez Gazetę Wyborczą Marta Jaroszewicz z Ośrodka Badań nad Migracjami stwierdza: „Moim zdaniem nikt z przedstawicieli KE wprost nie zadeklaruje, że procedura push-back jest popierana przez instytucje unijne, jako że jest ona sprzeczna z prawem międzynarodowym. Ale nie było nadmiernej krytyki ze strony KE, gdy taki proceder był stosowany wcześniej przez władze greckie czy włoskie”.

Z cytowanych w tym samym artykule informacji z Guardiana wynika, że od początku pandemii państwa europejskie wypchnęły kilkadziesiąt tysięcy osób, które chciały prosić o azyl na terenie wspólnoty.

Ten rodzaj prawnej para-anarchii niezwykle utrudnia zbieranie wiarygodnych informacji o samych migrantach. Wyżej wspomniany raport Grupy Granica cytuje Straż Graniczną, która twierdzi, że od początku kryzysu migracyjnego (Grupa Granica nazywa go kryzysem humanitarnym) do początku listopada odnotowano 28,5 tys. „prób nielegalnego przekroczenia granicy”. Nie wiemy jednak jaka część z wymienionej liczby była kolejnymi próbami podejmowanymi przez te same osoby, które zostały poddane wielokrotnym push-backom.

Dr Kamila Fiałkowska, badaczka z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego, dodaje do tego liczbę około 11 tys. osób, które po przekroczeniu polskiej, litewskiej bądź łotewskiej granicy zostały zarejestrowane przez niemieckie służby. „Natomiast nie wiemy jaka liczba migrantów przeszła przez naszą granicę, a następnie dołączyła do rodziny lub znajomych w krajach zachodnich bez przechodzenia formalnej ścieżki. Nie wiemy też, ile osób zostało po białoruskiej stronie. W tym przypadku mówi się o kilku tysiącach. Do tego dochodzą osoby, które wróciły z Białorusi do swoich macierzystych krajów. Podczas całego kryzysu osób, które w jakiś sposób otarły się o polską granicę – przedostały się przez nią, były ofiarami push-backów, lub zostały na Białorusi, skąd wróciły lub wrócą do swoich krajów, było nie mniej niż 15 tysięcy. Górna granica jest nam nieznana” – mówi mi badaczka.

Po wprowadzeniu przez władze ograniczeń prawnych na granicy, również organizacje pomocowe i eksperckie mają bardzo ograniczone pole działania. W tym niezwykle trudne jest zbieranie przez nie informacji o migrantach.

„To co wiemy o osobach docierających do Polski z Białorusi, to głównie dzięki krótkim rozmowom z nimi podczas interwencji. Część osób jest w procedurze, przebywa w ośrodkach dla cudzoziemców, to też daje możliwość pełniejszego zrekonstruowania ich historii” – stwierdza Fiałkowska. Badaczka zwraca jednak uwagę, że to nie na organizacjach pozarządowych powinien spoczywać ciężar zbierania takich danych; powinno się tym zajmować państwo.

 „Jeśli chodzi o osoby zatrzymane, to w okresie od 4 sierpnia do 11 listopada 2021 roku najwięcej osób pochodziło z Iraku (blisko 600), a następnie z: Afganistanu (ponad 150), Syrii (blisko 100), Demokratycznej Republiki Konga (29), Turcji (26) i Iranu (18). Wśród zatrzymanych znalazły się ponadto osoby przybywające z Kamerunu, Nigerii, Libanu, Angoli, Gwinei, Kuby, Sri Lanki, Rwandy, Somalii i Tadżykistanu” – czytamy w raporcie Grupy Granica.

Nie powinno być kontrowersyjnym założenie, że przekrój zatrzymanych odzwierciedla skład narodowościowy osób przy polskiej granicy. Jaki więc się wyłania z tego obraz? Kraje pochodzenia migrantów, to w przeważającej mierze państwa pogrążone w chaosie politycznym i gospodarczym.

W przestrzeni publicznej pojawia się twierdzenie, że część (a być może większość) migrantów to migranci ekonomiczni. Być może jest to prawdą. Polacy, słysząc o migracji ekonomicznej, myślą o swoich rodakach, którzy pojechali „na zmywak” do Wielkiej Brytanii (swoją drogą w tym przypadku zazwyczaj nie mamy większych obiekcji co do celu migracji).

Tymczasem ostatnia fala migracyjna z Polski przypadła na lata, kiedy należeliśmy już do grona państw rozwiniętych (acz wśród rozwiniętych byliśmy krajem biednym). Migranci na polsko-białoruskiej granicy uciekali często przed absolutnie zdewastowaną gospodarką, niedającą niemal żadnych perspektyw. Ich migracja ekonomiczna jest więc ratowaniem się przed biedą znacznie bardziej dojmującą, niż ta, przed którą chciało się chronić pokolenie Polaków wyjeżdżających na zachód po wstąpieniu do Unii Europejskiej.

Nie jest tajemnicą, że na granicy rzeczywiście większość stanowią osoby młode, a wśród nich większość to mężczyźni. Prawdopodobnie również większość ma smartfony, a część może mieć nawet „najnowsze” ich modele. Odsetek tych ostatnich z oczywistych względów jest nie do sprawdzenia. Według danych z portalu Statista.com w 2021 roku na świecie było 6,4 mld właścicieli smartfonów. Oznacza to, że ponad 80 proc. populacji świata ma smartfony. Jeśli wyłączymy z tego dzieci i osoby najstarsze to okaże się, że jakiś rodzaj smartfona ma niemal każdy. Nie ma więc absolutnie nic dziwnego w tym, że migranci mają smartfony. Robienie z tego sensacji jest niezrozumieniem świata, w którym żyjemy. Albo politycznym cynizmem.

A dlaczego migrują głównie osoby młode? Dzieje się tak z dwóch powodów. Jak zwraca uwagę Fiałkowska, kraje, z których pochodzą migranci, to kraje gdzie średnia wieku populacji jest znacznie niższa niż w krajach naszego regionu.  Ale to nie jest główny powód. Głównym powodem tego jak wygląda struktura wiekowa na polsko-białoruskiej granicy jest to, że to jest w ogóle zjawisko typowe dla migracji: migrują przede wszystkim młodzi. I znów mogliśmy to obserwować na przykładzie polskim po otwarciu granic z Unią Europejską. Wtedy trzon migracji stanowili ludzie, którzy dopiero co skończyli szkoły średnie, albo studia, ale nie widzieli dla siebie perspektyw w kraju.

A co z nadreprezentacją mężczyzn? Niestety nie mamy żadnych dokładnych danych na temat proporcji płci migrantów. Na filmach z granicy widać jednak wyraźną przewagę mężczyzn. I powtarzam – nie zamierzam z tym faktem dyskutować.

Podczas kryzysu migracyjnego w z roku 2015 szacowano, że mężczyźni stanowili około 75 proc. migrantów. I znów, choć prawicowi politycy chcą zrobić z tego jakiś rodzaj sensacji, to nie jest to absolutnie nic nadzwyczajnego.

Zacznijmy od analogii do warunków krajów rozwiniętych. „Jeżeli spojrzymy na przykład na polską migrację, chociażby do Norwegii, z początku ubiegłej dekady, okaże się, że na początku ona również była bardzo silnie zmaskulinizowana. Dopiero później, po „przetarciu szlaku”, dołączały kobiety. „Podobnie było w przypadku <naszych> gastarbeiterów w Niemczech” – mówi mi dr Kamila Fiałkowska. W przypadku migracji legalnych, czy też „półlegalnych” takich jak wyjazdy „na azbesty” do Stanów Zjednoczonych w latach 90-tych, mężczyźni również częściej przecierali szlak.

Kontekst migracji czy uchodźstwa, z którym mamy do czynienia w przypadku osób na polsko-białoruskiej granicy, jest jednak inny. Mamy w nim do czynienia z dużo większą liczbą ryzyka, ze śmiercią włącznie. „Jeśli mówimy o nadreprezentacji mężczyzn wśród osób migrujących, to warto pamiętać, że przebycie takiej drogi jest nie tylko fizycznie trudnym zadaniem, ale również obarczonym ryzykiem przemocy fizycznej ze strony choćby służb granicznych” – mówi Fiałkowska.

Na jeszcze jeden aspekt sprawy zwraca mi uwagę Katarzyna Czarnota, zaangażowana w prace Grupy Granica. Mówi, że kobiety rzadziej decydują się na tego typu migrację, ponieważ są one narażone na przemoc seksualną.

„Mówiąc w cudzysłowie, częściej to mężczyzna jest delegowany przez rodzinę. Ma on za zadanie sprawdzić szlak, bezpieczeństwo i niebezpieczeństwa z nim związane. Ewentualnie później sprowadzi swoją rodzinę. Dodatkowo w krajach docelowych mężczyźni mają nieco większą szansę na znalezienie pracy” – mówi mi Fiałkowska.

Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o kwestię umiejscowienia ekonomicznego migrantów. Swego czasu europoseł Dominik Tarczyński zwracał uwagę na to, że jeden z migrantów miał na sobie kurtę Canada Goose, która była warta kilka tysięcy złotych. Oczywiście nie wiemy, czy kurtka była oryginalna. Wielu komentatorów zwracało uwagę na fakt, że w krajach biedniejszych podróbki tego typu ubrań można kupić za ułamek europejskiej ceny. Powstaje wręcz pytanie dlaczegóż człowiek, którego stać na kurtkę za kilka tysięcy złotych miałby migrować? Przecież zasiłki (jest to częścią prawicowej narracji o migracjach) w żadnym europejskim kraju nie pozwoliłyby podtrzymać poziomu życia, który pozwala na kupno kurtki za tysiąc euro.

Jednak „kwestia ekonomiczna” wciąż jest sprawą, której warto się przyjrzeć. Jak wygląda więc ekonomiczny background migrantów? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Wróćmy na chwilę do kwestii krajów pochodzenia migrantów. Zazwyczaj są to państwa ubogie, nierzadko upadłe. Wiemy, że migracja kosztuje. Mówi się, że opłacenie przemytników i całej logistyki migracyjnej to koszt rzędu kilku-kilkunastu tysięcy dolarów.

„Jedną z reguł migracji jest to, że osoby najbiedniejsze, najmniej uzbrojone w kontakty, stanowią znaczną mniejszość. Z prostego powodu: po prostu ich na migrację nie stać, a kiedy się tego podejmują, o wiele więcej ryzykują niż osoby zamożniejsze” – mówi mi dr Fiałkowska.

Migranci więc albo stanowią tę część społeczeństwa, która na warunki ich macierzystych krajów jest dość zamożna. Choć prawdopodobnie znacznie biedniejsza niż polska klasa średnia (tu mamy nasze, jeszcze obowiązujące dekadę temu porównanie, że berlińska sprzątaczka miała większe dochody niż polski manager średniego szczebla), albo są to osoby, których rodziny składają się na ich „bilet” do lepszego świata.

To nie znaczy oczywiście, że migrują tylko zamożniejsze warstwy społeczeństwa. Na ten aspekt zwraca mi uwagę Katarzyna Czarnota. Zdarza się, że osoby migrujące, te pozbawione zasobów finansowych, utykają na całe lata w państwach tranzytowych. Tam trafiają do sweatshopów czyli różnych zakładów produkcyjnych wyzyskujących tanią siłę roboczą, gdzie „wypracowują” środki na swój bilet. To jeszcze jeden element tej układanki: przemoc ekonomiczna, która spotyka wielu migrantów. Stają się oni bowiem łakomym kąskiem dla bezwzględnych rynków, które wykorzystają ich desperację i brak jakiejkolwiek siły przetargowej na rynku pracy.

Wiele z charakterystyk osób koczujących i przekraczających polską granicę to cechy typowe dla migracji jako dla zjawiska. Migrują raczej osoby młode, raczej mężczyźni (zwłaszcza jeśli szlaki migracyjne są niebezpieczne), raczej nieco zamożniejsi niż najbiedniejsi. To również cechy dość typowe dla polskich migrantów. To zbliża historie osób na granicy do historii migracji naszych wujków i przyjaciół. W procesie migracji działają podobne prawa; doświadczenia jednak różni skala trudności, ryzyka i przemocy, na które można natknąć się po drodze. Tak, osoby migrujące mogą różnić się od nas i niemal na pewno się różnią – kulturowo. Być może jednak więcej rzeczy nas łączy niż dzieli. A na pewno, jak słusznie zauważył Maciej Wąsik z MSWiA, łączą nas smartfony.

KOMENTUJ: