Obniżyć wiek emerytalny!

Obniżyć wiek emerytalny!

Pół roku temu Francuzi podjęli ogólnonarodowy strajk przeciwko reformie emerytalnej. W styczniu tego roku prezydent Macron zapowiedział reformę systemu, która miała podwyższać wiek przejścia na emeryturę z 62 do 64 lat. Tydzień później zaczęły się pierwsze publiczne wystąpienia przeciwko tym planom, które następnie przerodziły się w serię strajków i demonstracji. Macron ustawę podpisał 14 kwietnia, protesty nie ustały, nieprzerwanie trwają i prawdopodobnie będą trwały w kolejnych miesiącach.

Z polskiej perspektywy francuski sprzeciw może wydawać się nieuzasadniony. Po pierwsze dlatego, że nie mamy w naszym kraju tak rozwiniętej kultury sprzeciwu i strajku, a przede wszystkim tak rozwiniętych związków zawodowych, które byłyby w stanie strajki na taką skalę skoordynować. Po drugie – 64 lata to wiek emerytalny pozostający poniżej średniej dla krajów Unii Europejskiej. W większości krajów Europy przekracza on 65 lat, w wielu – takich jak Grecja, Islandia, Norwegia, Włochy czy Niemcy – wynosi 67 lat. I w znacznej większości z nich został podwyższony na przestrzeni ostatnich kilku lat.

Wszystko to z pozornie prostego powodu – żyjemy dłużej, a wysokość emerytur jest pochodną dwóch zmiennych: tego, ile zgromadzimy składek na swoich kontach emerytalnych podczas naszego stażu pracy i tego, przez ile lat będziemy żyli na emeryturze i tymi funduszami dysponowali.

Oczekiwana długość życia rośnie, w Unii Europejskiej przekracza dziś średnio 80 lat – a w momencie przejścia na emeryturę jest jeszcze wyższa, bo liczy się wówczas dalszą oczekiwaną długość życia, a więc to, ile przeciętnie będzie żyła osoba, która przekroczyła już sześćdziesiątkę i przeszła na emeryturę. Pozornie sprawa jest więc prosta – trend demograficzny jest nieubłagany, równanie ekonomiczne jest proste, mamy dwie opcje: albo głodowe świadczenia na starość albo wyższy wiek emerytalny.

Zgodnie z taką żelazną logiką przeprowadzono również reformę emerytalną w Polsce, uchwaloną w maju 2012 roku przez sejm VII kadencji. Reforma zakładała stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego z roku na rok, aż osiągnie poziom 67 lat dla kobiet i mężczyzn, a ostatecznie została odwrócona w 2017 roku przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. I choć dzisiaj żadna partia nie mówi głośno o powrocie do wyższego wieku emerytalnego, a przed wyborami takie deklaracje byłyby politycznym samobójstwem, temat od czasu do czasu wraca.

W ostatnich tygodniach pojawił się w debacie publicznej w związku z propozycją wprowadzenia emerytur stażowych, którą przedstawiła Solidarność, a do której w wystąpieniach nawiązywał Mateusz Morawiecki. Zgodnie z nim, prawo do przejścia na emeryturę przysługiwałoby nie tylko osobom po osiągnięciu określonego wieku, ale również obywatelom, którzy – bez względu na wiek – są w stanie udowodnić określony staż pracy – 35 lat w przypadku kobiet, 40 w przypadku mężczyzn. I choć politycy gryzą się w język, bo wybory tuż za rogiem, eksperci i ekonomiści nie mają oporów – przestrzegają przed populizmem i przekonują, że podwyższanie wieku emerytalnego to jedyne racjonalne rozwiązanie w obliczu zmian demograficznych, których doświadczamy.

Kroniki chłopskiego rozumu

Cała ta pozorna racjonalność bierze się z typowego dla ekonomistów wąskiego zakreślania problemów, którymi się zajmują. System emerytalny traktuje się jako skarbonkę, do której przez całe pracujące życie wkłada się pieniądze, które będzie się wyjmować na starość. Im więcej włożymy i im krócej będziemy z tych środków korzystać, tym wyższe będą nasze emerytury. Podwyższenie wieku emerytalnego pozwala osiągnąć oba te cele – dłużej składkujemy i krócej wyjmujemy pieniądze ze skarbonki. Sprawa jednak jest bardziej złożona.

Przede wszystkim dlatego, że tak jak nie da się zjeść chleba, którego jeszcze nie upieczono (do czego próbują nas przekonywać ekonomiści od liczników długu publicznego, którzy twierdzą, że całe społeczeństwo żyje na kredyt przyszłych pokoleń), tak samo nie da się upiec chleba i zjeść go za cztery dekady. Innymi słowy, system emerytalny jest, był i zawsze będzie systemem solidarności międzypokoleniowej.

Można to zrozumieć patrząc na sprawę historycznie – wprowadzenie powszechnych emerytur nie było poprzedzone trzydziesto czy czterdziestoletnim okresem pobierania składek od robotników na poczet tych pensji. Choćby dlatego, że nie mieliby ich z czego płacić, biorąc pod uwagę wysokość płac w tamtym czasie. Najpierw powstało świadczenie, które miało zapewnić względnie godne życie w wieku, w którym człowiek przestaje być zdolny do pracy (pierwsze emerytury wprowadzane przez Bismarcka przysługiwały od 70 roku życia, kiedy średnia oczekiwana długość życia w momencie urodzenia ledwo przekraczała 40 lat – choć należy dodać, że była w znacznym stopniu zaniżana przez wysoką śmiertelność niemowląt). Dopiero później pojawiły się składki, które miały pomóc sfinansować ten system.

Skarbonka, którą wyobrażamy sobie myśląc o emeryturach to tylko metafora, a solidarność międzypokoleniowa jest w gruncie rzeczy jedynym sposobem, w jaki ten system może funkcjonować. Z tego prostego powodu, że możliwości konsumpcyjne pokolenia, które przechodzi na emeryturę są nierozerwalnie związane z możliwościami wytwórczymi gospodarki właśnie w tym momencie.

Choćbym zachomikował na prywatnym koncie miliony złotych na starość, to jeśli przejdę na emeryturę, a gospodarka będzie w rozsypce, nie będzie w stanie produkować i dostarczać podstawowych dóbr i usług, a państwo będzie się walić, to niewiele za te miliony kupię. Ta zmiana perspektywy pozwala nam zrozumieć, że równanie emerytalne wcale nie jest tak proste jak twierdzą racjonalni ekonomiści, feudałowie chłopskiego rozumu i cesarze żelaznej logiki.

Tak naprawdę zmienne są w nim inne – pierwsza to wydatki na emerytury, jakie ponosi system. Druga to wpływy, jakie jest w stanie osiągnąć. Pomiędzy nimi dwoma musi oczywiście występować pewien balans, rzecz tylko w tym, że podwyższanie wieku emerytalnego jest obniżaniem pierwszej zmiennej i podwyższaniem drugiej, kosztem jednej z najsłabszych grup w społeczeństwie – przede wszystkim starzejących się pracowników fizycznych, bo to ich najmocniej dotykają tego rodzaju reformy. Dziennikarz, profesorka uniwersytecka czy programista mogą swobodnie pracować po sześćdziesiątce – i nieraz robią to z własnej woli. Inaczej sprawa ma się w przypadku sprzątaczy, budowlańców czy pielęgniarek.

Nie ma wątpliwości, że po dekadach neoliberalizmu i obniżek podatków, większość systemów publicznych na świecie jest dziś niedofinansowanych, a budżety z założenia uchwala się zakładając deficyty. Ale nie dlatego, że nie ma z czego czerpać – po prostu brakuje ku temu woli politycznej. Wiedzą o tym doskonale Francuzi, którzy od pół roku wychodzą na ulicę między innymi dlatego, że Macron od początku swoich rządów przeprowadzał reformy podatkowe, które służą najbogatszym. Nic więc dziwnego, że gdy rząd pozbawia się wpływów z podatków kapitałowych, a jednocześnie łatać dziury w systemie kosztem sześćdziesięciolatków, pojawia się opór.

Składka na Polskę

Nie inaczej wygląda sytuacja w Polsce – mamy dziurę w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i to jej rosnącym rozmiarem była motywowana reforma podwyższająca wiek emerytalny. Ale źródłem tej luki jest nie wyłącznie demografia, ale również decyzje polityczne – choćby takie jak akceptowanie przez dwie dekady powszechnych na polskim rynku pracy śmieciówek. Dziesiątki, jeśli nie setki miliardów złotych, które powinny były trafić do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, zostały na kontach pracodawców, którzy przez dwadzieścia lat zatrudniali pracowników na nieoskładkowanych umowach zlecenie czy umowach o dzieło.

Innym źródłem ubytku są przywileje składkowe dla najbogatszych samozatrudnionych. W przeciwieństwie do pracowników etatowych, których składki emerytalne są procentem ich przychodów, osoby samozatrudnione w Polsce płacą składki ryczałtowe – w 2023 na ubezpieczenie emerytalne ryczałt wynosił 812 złotych i 23 grosze i dokładnie tą samą kwotę płaciła powracająca w polskiej debacie publicznej „pani prowadząca warzywniaka” i osoba prowadząca firmę, która zarabia miliony rocznie.

Miało to pewne uzasadnienie, gdy tworzono polski system podatkowy w latach dziewięćdziesiątych – po transformacji państwo było chwiejne i słabe, a ryczałt pozwalał na osiąganie stałych wpływów do skarbu państwa, bez konieczności kontrolowania dochodów firm, bo każdy płacił tyle samo. Od tego czasu minęło jednak trzy dekady.

System emerytalny nie jest halą fabryczną zapełnioną świnkami skarbonkami, a zwykłym systemem przychodów i rozchodów. Oddzielony od tradycyjnego systemu podatkowego jest tylko pozornie, już w tej chwili jednym z największych wydatków budżetu państwa – sięgającym nieraz kilkunastu procent – są dopłaty do systemu emerytalnego. I wbrew pozorom nie ma w tym nic złego, a ubytki w tym systemie, tak jak i ubytki w budżecie można załatać czerpiąc z różnych źródeł. Można rozważyć podatek od kapitału, jakąś formę podatku katastralnego, która przy okazji mogłaby ocalić rynek od flipperów czy funduszy inwestycyjnych skupujących tysiące mieszkań.

Można zakończyć skandaliczne przywileje podatkowe samozatrudnionych, którym skale ryczałtowe i kolejne ulgi pozwalają płacić nieraz podatki na poziomie 5%. Można wprowadzić kolejny próg podatkowy dla milionerów – podatki dochodowe są w Polsce niskie, znacząco poniżej średniej unijnej. Źródeł jest wiele, jest z czego wybierać – istotne jest to, że bardzo daleko na tej liście powinny być kieszenie seniorów.

Na przestrzeni ostatnich lat coraz więcej mówi się o skracaniu czasu pracy. Zwraca się uwagę na to, że 8-godzinny dzień pracy ma ponad sto lat – w Polsce pojawił się w 1918 roku, a w Europie rozpowszechnił się w latach dwudziestych. Pomimo bezprecedensowego postępu technologicznego, pracujemy dziś tyle, ile pracowaliśmy gdy po ulicach naszych miast jeździły dorożki.

Dysponujemy przy tym dziesiątkami badań i eksperymentów, z których wnika, że przepracowanie ma katastrofalne skutki zdrowotne, a krótsza praca, więcej snu i odpoczynku oznacza lepsze życie. Jednocześnie w debacie publicznej traktujemy wiek emerytalny jako temat całkowicie odrębny. Nawet wśród osób o opowiadających się za skracaniem czasu pracy, powszechne jest traktowanie systemu emerytalnego, jako tego miejsca w systemie, gdzie logika jest nieubłagana – żyjemy dłużej, więc musimy pracować dłużej, liczba emerytów rośnie, a dzieci rodzi się niewiele.

Zapominamy przy tym, że z roku na rok rośnie produktywność naszej pracy – wytwarzamy więcej dóbr, mniejszym kosztem. Na tej obietnicy ufundowana jest zresztą powszechna wiara w dobrobyt, który miał zapewnić nam kapitalizm – innowacyjność rodzi rozwój technologiczny i automatyzację pracy, którą będziemy mogli oddać maszynom i komputerom. Wzrost gospodarczy służył dotychczas przede wszystkim temu, żebyśmy mogli konsumować więcej.

Problem w tym, że owoce tego wzrostu rozdzielane są bardzo nierówno – podczas gdy jedni konsumują ponad miarę, za co płacimy degradacją ekologiczną naszej planety, inni ledwo wiążą koniec z końcem. Czas najwyższy, żeby zaczął służyć również temu, żebyśmy mogli odpocząć. Bo pomimo niespotykanej liczby wynalazków, które mają oszczędzać nam czas – samochodów, pralek, odkurzaczy automatycznych, żyjemy w prawdopodobnie najbardziej zabieganych czasach w historii.

 

KOMENTUJ: