Zwolnijmy szefów, rządźmy się sami.

Zwolnijmy szefów, rządźmy się sami.

Fabryki zarządzane przez robotników, bankrutujące przedsiębiorstwa przejmowane przez załogę, która uruchamia produkcję i ratuje firmę przed upadkiem – to nie utopijna wizja XIX-wiecznych socjalistów, ale codzienna rzeczywistość krajów wychodzących z kryzysu.

Dwadzieścia lat temu Argentyna przechodziła jeden z najgorszych kryzysów w swojej historii. Połowa mieszkańców żyła poniżej progu ubóstwa, a jedna czwarta nie była w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb życiowych. Firmy bankrutowały, a kapitał uciekał za granicę, co napędzało wzrost bezrobocia i utrudniało wyjście z kryzysu. Setki tysięcy Argentyńczyków stanęły przed wyborem – albo dołączą do rosnącej grupy strukturalnie bezrobotnych, albo będą walczyć o miejsca pracy. Fakt, że dla właścicieli fabryk lokalna produkcja przestawała się opłacać, a z każdym rokiem przenoszono ją do najuboższych azjatyckich krajów, nie sprawiał, że produkcja przestała być opłacalna dla pracowników. Zależało im na utrzymaniu miejsc pracy i zarobków na poziomie pozwalającym przeżyć, nie musieli kierować się koniecznością pomnażania kapitału i tym, czy uda im się osiągnąć dwucyfrową stopę zwrotu.

Z tego względu upadające czy relokowane przedsiębiorstwa były przejmowane przez pracowników, którzy na własną rękę uruchamiali produkcję i zaczynali demokratycznie zarządzać firmami. Do 2004 roku w Argentynie odzyskano w ten sposób 161 przedsiębiorstw. W 2009 roku było ich już 204, a ostatnie dane wskazują na 315 takich zakładów – dzisiaj pracuje w nich ponad 10 tys. pracowników. Niemal połowa z nich funkcjonuje w przemyśle metalurgicznym, około 20% w gastronomii, a drugie tyle to firmy usługowe. W znacznej większości są to średnie i małe przedsiębiorstwa, zatrudniające po kilkadziesiąt osób. Przejęte przedsiębiorstwa przyjmują status spółdzielni produkcyjnych, co pozwala im płacić nieco niższe podatki, a w procesach o bankructwo występować jako podmioty „utrzymujące produkcję”, dzięki czemu mogą legalnie działać na rynku, a jednocześnie nie dziedziczą wielomilionowych długów po niewypłacalnych szefach.

Argentyna nie jest tu wyjątkiem – po kryzysie zadłużeniowym w Grecji wiele firm przejęli pracownicy, wiele demokratycznie zarządzanych fabryk funkcjonowało w Portugalii, Brazylii czy Jugosławii, gdzie zapisy o samorządności podmiotów gospodarczych ujęte były w konstytucji przyjętej w 1953 roku, a szacuje się, że w roku 1970 w skład rad robotniczych i komitetów zarządzających wchodziło 200 tys. pracowników.

Polska demokracja pracownicza

Historia polskiej demokracji pracowniczej sięga lat siedemdziesiątych XIX wieku, kiedy w Krakowie rozpoczęła działalność Drukarnia Związkowa – spółdzielnia robotnicza założona przez pracowników ze związku drukarzy. Po kilku latach pokonywania prawnych i finansowych problemów związkowcom udało się uruchomić drukarnię. Każdy z nich wpłacał miesięcznie jeden złoty reński na uruchomienie przedsiębiorstwa, które w listopadzie 1880 roku rozpoczęło działalność. Cała drukarnia zarządzana była w sposób demokratyczny – najwyższym organem władzy ustanowiono Walne Zgromadzenie, zwoływane dwa razy do roku. Wszystkie istotne decyzje dotyczące wyboru dyrekcji, rady spółdzielni i ich kompetencji podejmowano absolutną większością głosów, bez względu na liczbę posiadanych udziałów. Na mocy uchwalonego statutu zabroniono przyjmowania w poczet członków spółdzielni właścicieli drukarń czy odsprzedawania udziałów poza spółdzielnię. Szybko okazało się, że pensje w Drukarni Związkowej są znacznie wyższe niż w pozostałych krakowskich zakładach pracy (co wiązało się z licznymi naciskami i protestami lokalnych pracodawców), ponadto pracownikom przysługują świadczenia socjalne znacznie wykraczające poza standardy tamtych czasów – takie jak płatne urlopy czy fundusze chorobowe.

Samorządność robotnicza miała w Polsce ogromne znaczenie przez cały XX wiek, okres intensywnego rozwoju spółdzielczości i zorganizowanych form społecznej samopomocy. Pod koniec II wojny światowej wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy pracownicy z własnej inicjatywy chronili przed grabieżą czy zniszczeniem fabryki niemieckich zarządców i samodzielnie uruchamiali w nich produkcję.

W okresie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej samorządność pracownicza była jednym z najistotniejszych, wielokrotnie powtarzanych postulatów strajkujących robotników. W programie przyjętym przez I Krajowy Zjazd NSZZ „Solidarność” domagano się demokracji w miejscu pracy, wskazując, że „podstawową jednostką organizacyjną gospodarki powinno stać się przedsiębiorstwo społeczne, którym zarządza załoga reprezentowana przez radę pracowniczą, a operatywnie kieruje dyrektor, powoływany drogą konkursu przez radę i przez nią też odwoływany”. W jednej z przyjętych uchwał domagano się przeprowadzenia referendum w sprawie powołania samorządów pracowniczych w miejscach zatrudnienia. Jak pisali autorzy: „podkreślamy, że w przypadku uchwalenia ustawy o samorządzie w kształcie istotnie odbiegającym od woli załóg, związek zmuszony będzie podjąć bojkot ustawy oraz działania zapewniające nieskrępowane funkcjonowanie autentycznym samorządom”.

Transformacja

Transformacja ustrojowa, która zaczęła się w 1989 roku, przyniosła formalną demokrację, ale nie przyniosła demokracji w miejscu pracy. Przekonali się o tym białostoccy pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, którzy 2 lipca 1991 roku podjęli strajk w odpowiedzi na decyzję przedsiębiorstwa o zwolnieniu 250 pracowników oraz uchwałę rady miasta o podziale przedsiębiorstwa na dwie spółki: Zakład Obsługi Komunikacji Miejskiej i drugą, należącą do skarbu gminy[D1] [P2] [P3] . Protest zorganizowali kierowcy i mechanicy, od akcji strajkowej odcięła się „Solidarność”. Strajk okupacyjny po kilku tygodniach przekształcił się w tzw. strajk czynny – pracownicy chcieli samodzielnie uruchomić komunikację, zlecić druk biletów, a wpływy przeznaczyć na samoorganizację zakładu. Strajkujący zwracali uwagę, że nie zabierają autobusów dla siebie, tylko chronią firmę przez rozgrabieniem. Tego samego dnia władze odcięły prąd i dopływ paliwa do zajezdni. Drugiego września, chwilę po godzinie czwartej rano, strajk został spacyfikowany przez brygadę antyterrorystyczną. Dziesięciu pracowników zajezdni odniosło obrażenia.

Ze względu na skalę prywatyzacji, do której doszło w pierwszej potransformacyjnej dekadzie, pracownicy wielokrotnie podejmowali strajki czynne, żeby ochronić własne miejsca pracy. W 1996 roku doszło do takiego strajku w Przedsiębiorstwie Przemysłu Spożywczego „Gryfryb” w Szczecinie, a 14 czerwca 1999 roku w fabryce żelatyny w Brodnicy. Załoga fabryki sprzeciwiała się prywatyzacji, wnosiła o ponowne przejęcie zakładu przez skarb państwa, uruchomiła produkcję i doszła do porozumienia z kontrahentami, które zakładało dostarczenie surowców potrzebnych do produkcji na kredyt, znalazła kupców i zorganizowała transport. Decyzje podejmowano na zebraniach załogi, a jednym z przyjętych ustaleń było wypłacenie wszystkim pracownikom równych pensji. „Strajk rozpoczął się od wyrzucenia z pracy dyrektora. Od prawie trzech miesięcy trwa w zakładzie «robotnicza rewolucja», rządzą wszyscy, a zarobione na sprzedaży żelatyny pieniądze dzielone są «sprawiedliwie» – równo” – pisała wówczas Zofia Leśniewska na łamach „Wprost”.

Demokracja lekiem na kryzys

Czy przejmowanie zakładów pracy przez zatrudnionych może być lekarstwem na kryzys i uratować część miejsc pracy w upadających firmach? Badania pokazują, że spółdzielnie pracy i odzyskiwane przedsiębiorstwa są bardziej trwałe i mają większe szanse przetrwania kryzysu. We Włoszech ich przeżywalność po roku 2010 była trzykrotnie wyższa niż tradycyjnie zarządzanych firm, we Francji – o połowę. W Polsce mamy jednak do czynienia z dwoma poważnymi trudnościami – prawnymi i politycznymi. Polskie prawo bardzo ściśle reguluje strajk jako formę oporu przeciwko zatrudniającemu, a samo przeprowadzenie strajku jest trudniejsze niż w większości krajów Unii Europejskiej. Ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych definiuje strajk jako „zbiorowe powstrzymywanie się pracowników od wykonywania pracy w celu rozwiązania sporu dotyczącego interesów”. Nie przewiduje tym samym możliwości przeprowadzenia na przykład strajku czynnego. Równocześnie, w przypadku upadłości firm, nie gwarantuje pracownikom prawa do pierwokupu – dzięki czemu mogliby przejmować upadające zakłady pracy, utrzymywać miejsca pracy i tworzyć demokratyczne struktury zarządzania w firmie. Drugim istotnym problemem jest niski poziom organizacji polskiego ruchu pracowników. Po dekadach aktywnego zwalczania związków zawodowych mamy w Polsce jeden z najniższych wskaźników uzwiązkowienia wśród krajów rozwiniętych, z czego większość polskich pracowników zrzeszonych w związkach pracuje w sektorze publicznym, a nie w prywatnych firmach. Brakuje zorganizowanego ruchu pracowniczego, solidarności i świadomości wspólnoty interesów, które od czasów transformacji podkopywane były przez ideologię indywidualizmu i egoizmu.

W czasach drastycznie rosnących nierówności demokracja pracownicza powinna na trwałe wrócić do zestawu podstawowych postulatów politycznych. W szczególności widać to w czasach kryzysu – dane ze Stanów Zjednoczonych pokazują, że amerykańscy miliarderzy od początku pandemii zarobili 637 mld dolarów; w tym samym czasie 44 mln obywateli zarejestrowało się jako bezrobotni. Jeżeli owoce pracy mają być dzielone sprawiedliwie, to w decyzjach o tym, ile do kogo trafia, muszą partycypować pracownicy. Żeby mieć sprawną i sprawiedliwą demokrację parlamentarną, potrzebujemy też demokracji w miejscu pracy.

Hubert Walczyński – nauczyciel ekonomii w liceum, publicysta, redaktor Magazynu Kontakt. Interesuje się socjologią nauk społecznych.

KOMENTUJ: