Wirtualne śmieci

Wirtualne śmieci

Wirtualne śmieci

Godzina oglądania serialu na Netfliksie to mniej więcej 50-60 gramów emisji dwutlenku węgla. Jednorazowe wyszukanie hasła w Google – od kilku do 10 gramów, a wysłane 1-megabajtowego maila – mniej więcej 20 gramów – czyli nieco więcej niż zagotowanie wody na herbatę. Niewiele, ale problem leży w skali.

Szacuje się że każdego dnia wysyła się na świecie ponad 300 miliardów maili, a Netflix niedawno donosił, że jego najpopularniejsze seriale oglądane są przez 6 miliardów godzin w ciągu pierwszego miesiąca od premiery.

Elektrośmieci

Internet, wbrew metaforom, jakimi zwykliśmy go opisywać, jest przestrzenią jak najbardziej materialną, opiera się na fizycznej infrastrukturze i odciska swój ślad na środowisku naturalnym. Gdy przechowujemy dane „w chmurze” tak naprawdę nie lewitują one w troposferze, a spoczywają w ogromnych centrach serwerowych, które trzeba zasilać, chłodzić, zabezpieczać i modernizować.

Gdy mówimy o „sieci” łączącą nas z ludźmi po przeciwnej stronie globu, nieraz zapominamy, że arterie tej sieci są jak najbardziej materialne – wideorozmowę ze współpracownikiem z drugiej strony globu możemy prowadzić wyłącznie dzięki dziesiątkom tysięcy kilometrów światłowodów, które biegną dnem oceanów i okalają cały świat. A do tego wszystkiego mamy dostęp wyłącznie dzięki elektronice, której żywotność na przestrzeni ostatnich dekad znacząco spada – pralki, kuchenki, zmywarki czy telefony wymieniamy coraz częściej.

Co za tym idzie – rośnie problem elektrośmieci, jednego z istotniejszych źródeł zanieczyszczeń we współczesnym świecie, które jest dziś ogromnym wyzwaniem dla przemysłu recyklingowego i jak wskazuje WHO rosnącym zagrożeniem dla zdrowia dziesiątek milionów kobiet i dzieci na całym świecie.

Cyfrowa ekologia

Wszystko to są problemy i wyzwania, o których mówi się coraz głośniej, w szerokim nurcie zwanym ekologią cyfrową. Gdy czytamy takie wyliczenia, pytania nasuwają się same: co mogę zrobić, żeby żyć bardziej ekologicznie? Jak segregować wirtualne śmieci albo jak produkować ich mniej?

Debata o ekologii cyfrowej zdominowana została przez hasło „edukacja” i skupia się na wyliczaniu dobrych, ekologicznych praktyk dnia codziennego. Zmień przeglądarkę na lepszą, korzystaj z anonimowych wyszukiwarek, sprawdź ile emituje twoja strona internetowa, opróżniaj skrzynkę mailową i usuwaj zbędne pliki z dysków internetowych.

Brytyjskie Ovo Energy zapoczątkowało nawet kampanię „Pomyśl zanim podziękujesz” (Think before you thank) – autorzy raportu wyliczają że każdego dnia w Wielkiej Brytanii wysyłane są 64 miliony zbędnych maili, wśród których prym wiodą najzwyklejsze „dziękuję” i „dzięki”. Jak wskazują, gdyby każdy dorosły Brytyjczyk wysłał jednego mniej tego rodzaju maila dziennie, oszczędzilibyśmy światu ponad 16 tysięcy ton CO2 rocznie – to mniej więcej tyle ile rocznie emitują trzy tysiące aut.

Myśleć globalnie

Z takim sposobem myślenia wiąże się jednak podstawowy problem – skupia się on na jednostce. A źródło naszych klimatycznych kłopotów ma charakter systemowy. Współczesny internet jest nieekologiczny nie dlatego, że nie potrafimy poprawnie z niego korzystać. Jest nieekologiczny dlatego, że został zaprojektowany przez globalne korporacje, których celem jest generowanie zysku.

Ekologia ustępuje więc ekonomii, a rozwiązania przyjazne środowisku wdraża się tam, gdzie jest to zwyczajnie opłacalne. Doskonale widać to na przykładzie piętrzącego się problemu elektrośmieci – wymieniamy telefony co rok czy dwa nie dlatego, że nie znamy ich prawdziwego wpływu na planetę, a dlatego, że są projektowane w taki sposób, żeby psuły się możliwie szybko, a firmy celowo utrudniają ich naprawę i dostęp do części zamiennych – po to, żebyśmy kupowali więcej.

Problem prywatności w sieci

Cała ta kwestia jest bliźniaczo podobna do problemu prywatności w sieci (i bezpośrednio z nim związana, bo istotną częścią emisyjności internetu są wszelkiego rodzaju rodzaju trackery, czyli elementy oprogramowania, które śledzą nasz każdy ruch i na jego podstawie proponują nam na przykład spersonalizowane reklamy).

Możemy próbować przekonać wszystkich do zamiany Windowsa na Linuxa, anonimizowania swojej obecności w sieci, używania tzw. VPNów, czyli prywatnych sieci internetowych, albo przeglądarki DuckDuckGo zamiast Google’a. Ale tak długo, jak nie będą to domyślne, wygodne i oczywiste rozwiązania proponowane przez gigantów technologicznych, pozostaną domeną wąskiej grupy aktywistów.

Obywatel, czy konsument?

Cały postęp w kwestii prywatności w internecie na przestrzeni ostatnich lat dokonał się dzięki odpowiedniemu prawodawstwu, a nie oddolnych akcji edukacyjnych.

Nasza tendencja do rozpatrywania problemów ekologicznych w kategoriach indywidualnej odpowiedzialności, jest elementem pewnego szerszego trendu, o którym pisał Tomasz Markiewka – trendu postrzegania siebie przede wszystkim jako konsumentów, a nie obywateli.

Chodzi o to, że stosunkowo rzadko myślimy o sobie w kategoriach politycznych, zwykle raz na kilka lat, kiedy wrzucamy głos do urny w tych czy innych wyborach. Z kolei każdego dnia podejmujemy decyzje konsumenckie i staje się to coraz bardziej oczywistą częścią naszej tożsamości.

Doskonale widać to w danych Google Ngram czyli narzędzia agregujące miliony książek wydanych po angielsku od początku XIX wieku. Do końca lat 70 ubiegłego wieku słowo citizen (obywatel) pojawiało się w druku częściej niż słowo customer (klient, konsument). Sytuacja się odwróciła, a dziś dwukrotnie częściej pisze się w książkach o konsumentach niż o obywatelach. Podobne wnioski płyną z analiz brytyjskiej prasy – Guardiana i Timesa, gdzie do takiego przekształcenia doszło kilkadziesiąt lat temu.

Jesteśmy nie tyko konsumentami, ale i obywatelami. I tak długo jak mamy pewne podstawowe prawa polityczne – możemy się zrzeszać, protestować, kandydować w wyborach i w nich głosować – korzystajmy z nich. Bo świat, w którym cały nasz sprzeciw zostanie zwężony do konsumenckiego wyboru pomiędzy produktami jednej z kilku korporacji to dystopia, w której nie chcemy się obudzić.

KOMENTUJ: