Sukces mierzony łyżeczką

Sukces mierzony łyżeczką

Dziś sukces przedsiębiorcy mierzy się liczbą samochodów i willi wziętych na kredyt. Ja wyznaję inną teorię. Zysk warto czerpać powoli, ale nieprzerwanie. Małą, skromną łyżeczką, ale swoją własną – oto definicja sukcesu według Janusza Konerbergera, przedsiębiorcy z Nasielska, który od lat tworzy miejsca pracy dla osób z niepełnosprawnościami.

Trudno powiedzieć, czy ten 84-letni rodowity nasielszczanin jest wytrawnym biznesmenem, czy wielkodusznym filantropem. Z jednej strony od zawsze pomagał tym, którzy tego potrzebowali, z drugiej – wszystko, czego się dotknie, zamienia w dochodowy interes.

– Wolność według mnie jest wtedy, kiedy jest się niezależnym. Gdy ma się pracę, własne środki do życia i nie  trzeba do nikogo wyciągać ręki – tłumaczy Janusz Konerberger. I wie co mówi, bo dzięki niemu w ciągu ostatnich kilku dekad kilkaset osób z niepełnosprawnościami, wykluczonych z komercyjnego rynku pracy, mogło poznać smak wolności.

Mimo że już od dawna mógłby odpoczywać na zasłużonej  emeryturze, codziennie stawia się w pracy. Nadzoruje, liczy, inwestuje. Osobiście pozyskuje nowych klientów i przyjmuje nowych pracowników. Inaczej po prostu nie potrafi. Gdyby przestał, kto wtedy zająłby się przedsiębiorstwem i ludźmi?

Jego talent przywódczy i zmysł organizacyjny dały o sobie znać już w harcerstwie. Konerberger był podopiecznym druhny Jadwigi Rostowskiej, jednej z pionierek filarów harcerstwa od pierwszych dni odrodzonej po II wojnie światowej Polski. Wychowała pokolenia harcerzy, instruktorów i wychowawców młodzieży. Potem on sam jako harcmistrz kontynuował tę naukę przez kolejne pokolenia.

– Pamiętam taką harcerską akcję „Niewidzialna Ręka”, polegającą na anonimowym pomaganiu innym, bez oczekiwania na wdzięczność i podziękowanie. Wpajano nam miłość do własnego miasta, szacunek i troskę o innych ludzi. Zwłaszcza tych słabszych, którzy potrzebują pomocy, choć nie zawsze o nią proszą – wspomina.

Sam też potrzebował pomocy, bo od urodzenia nie widzi na jedno oko. Nie było to jednak przeszkodą w tym, żeby prężnie zaangażował się w organizowanie życia towarzysko-sportowego w Nasielsku. Obozy, rajdy, wycieczki – to był jego żywioł. Sam także nie stronił od sportu. Dużo jeździł na rowerze, brał udział w lokalnych rajdach.

– Wtedy były inne czasy. Bieda i brak możliwości. Rower to była jedna z nielicznych rozrywek dostępnych dla młodych ludzi. Raz w Pułtusku organizowano rajd. Do wygrania była szkolna teczka z jasnej, żółtej skóry. Do tej pory matka szyła mi do szkoły jutowy worek na książki. A ja zamarzyłem o tym, żeby mieć ten tornister – wspomina. I marzenie spełnił. Wygrał rajd i otrzymał nagrodę.

Szkoły skończył w Nasielsku, ale na studia na Uniwersytecie Warszwskim, już pracując, przyjechał do Warszawy.

Pracował w różnych miejscach – między innymi jako sekretarz w Urzędzie Miasta w Nasielsku i jako kierownik Zakładu Hodowli Kryształów w Lelewie. 

W latach 80. został wybrany na prezesa Spółdzielni „Telmet”  w Nasielsku. Spółdzielnię założyli inwalidzi wojenni. Początki były skromne, zakład najpierw mieścił się w warsztacie szewsko-rymarskim. Potem doszedł handel i w końcu rozpoczęto produkcję. Firma szybko się rozrastała, zajmowała kolejne budynki i niebawem stała się punktem rozpoznawczym na mapie Nasielska. Janusz Konerberger był tam prezesem przez dziesięć lat.

– Montowaliśmy podzespoły dla wojska i fabryki FSO. Odbiorcą był też Wawel, Elektroplast i wiele innych zakładów. Produkcja szła na całą Polskę – wspomina. – Niestety, spółdzielnia nie przetrwała reformy gospodarczej Balcerowicza. Wówczas rozpędzający się kapitalizm nie zauważał potrzeb ani korzyści, jakie generują zakłady pracujących inwalidów.

Jednak prezes nie chciał się poddać, walczył do końca. Miał pomysł, aby unowocześnić firmę i połączyć siły z likwidowanym lokalnym Zakładem Elektroniczno-Mechanicznym MERA-ZEM. Tym razem opór postawiła załoga, a dokładniej tworzące się związki zawodowe „Solidarności”. Prezes widział konieczność rozwoju i inwestycji kosztem zaciskania pasa, a związkowcy chcieli osiągać cele socjalne, strajkując i protestując. Konerberger odszedł, a „Telmet” niedługo potem upadł. Następcy chcieli zmienić profil firmy i ograniczyć liczbę zatrudnionych niepełnosprawnych. Dostali od PFRON-u dotację na kupno drogiej maszyny do produkcji tektury, ale umowa zakładała, że przez określony czas nie zwolnią pracowników chronionych. Niestety nie dotrzymali warunków umowy, zaczęły się zwolnienia. Potem zostali zmuszeni do spłaty całej kwoty i spółdzielnia ogłosiła upadłość.

Janusz Konerberger ze swoimi pracownikami miał spotkać się ponownie już wkrótce. Wierzył w sens pracy chronionej, założył więc własne przedsiębiorstwo „Jan-Pol”. Na początku zatrudniał garstkę osób, a za warsztat służył mu stary garaż ojca. Wkrótce jednak pojawiali się kolejni pracownicy. Ostatecznie w „Jan-Polu” pracowało ponad 400 osób, a zakład wyspecjalizował się w produkcji wiązek przewodów do maszyn elektrycznych i elektronicznych. Z czasem firma zmieniła siedzibę i przekształciła się w zakład pracy chronionej.

Jednak nie samą pracą żyli pracownicy. Konerberger wybudował mieszkania dla swojej ekipy. Dziewiętnaście lokali, które pracownicy mogli nabyć za cenę tysiąca złotych za metr kwadratowy.

– Firmie to się oczywiście nie opłaciło, ale ludziom trzeba było jakoś pomóc. W ten sposób poszli na swoje, mogli zacząć samodzielne życie. A kto wie, czy kiedykolwiek by im się to udało? – gdyba.

Gdy Konerberger z żoną podczas urlopów zwiedzali różne części Polski, tam, gdzie szczególnie się im spodobało, szef zabierał potem swoich pracowników na wycieczkę. Byli nad morzem, w górach, na Mazurach – dzięki temu pracownicy z niepełnosprawnością mieli szansę, być może jedyną, zwiedzić swój kraj.

Ten etap życia pan Janusz też ma już za sobą. Nie mogąc liczyć na to, że spadkobiercy przejmą firmę, sprzedał „Jan-Pol” i przeszedł na emeryturę.

– Długo nie wytrzymałem – śmieje się. W lipcu 2017 roku założył kolejne przedsiębiorstwo, Spółdzielnię Socjalną „Nasielszczanie”. To miała być mała działalność, po to, żeby zająć czymś czas.

– Najpierw zatrudniliśmy dziesięć osób. Na koniec roku było nas już 30. Dziś pracuje w spółdzielni 160 pracowników, większość z orzeczeniem o niepełnosprawności – wylicza Konerberger. Każdego dobrze zna, bo osobiście go przyjmował. Kilka osób, na przykład pracownice w sekretariacie, pracuje z nim od lat 90., przechodziły za nim w kolejne miejsca.

– Zatrudniamy inwalidów, osoby poruszające się na wózku, po ciężkich operacjach, także nowotworowych, osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Razem 160 osób na 140 etatach. Kilkoro pracowników ma wyższe wykształcenie, skończyli studia i robili karierę, ale zachorowali na depresję, która przykuła ich do łóżek. Praca to dla nich nie tylko zarobek, to też terapia, socjalizacja, możliwość wyjścia z domu i bycia wśród ludzi – opowiada Konerberger.

Stara się dbać nie tylko o to, żeby tworzyć miejsce pracy, lecz także o zdrowie i dobrą formę swoich pracowników. – Kto mieszka blisko, może dostać firmowy rower, żeby móc usprawnić dojazdy do pracy. Próbuję też rozwiązać problem z paleniem papierosów. Zrozumiałem jednak, że nałóg to często integralna część choroby. Oferuję dodatkowe dwieście złotych miesięcznie dla tych, którzy rzucą, ale jak na razie nie było zbyt wielu chętnych – dodaje.

Jak „Nasielszczanie” sobie radzą w czasie pandemii?

– Pracujemy cały czas. W 2020 roku spółdzielnia przyniosła niemal 2,5 mln sprzedaży – kwituje Konerberger.

W kilku pomieszczeniach, wśród różnego rodzaju maszyn, sprzętów, narzędzi, wózków widłowych i palet trwa produkcja kabli, izolacji, zespołów elektrycznych, wtyczek, gniazdek, łączników, podzespołów innych elementów. Jedni wiercą, lutują, przycinają, inni składają, pakują i nalepiają kody kreskowe.

Pracują przez pięć dni w tygodniu po siedem godzin. Pracownikom należą się półgodzinne przerwy i dodatkowe dziesięć dni płatnego urlopu. Tego wymagają przepisy o pracy chronionej. Czy prawo rzeczywiście chroni pracowników wymagających specjalnych warunków i wspiera pracodawców, żeby mogli się rozwijać?

– Problem w tym, że osoby, które układają za nas rytm pracy i decydują o organizacji, najczęściej nie mają bladego pojęcia o pracy w takich miejscach jak nasza spółdzielnia – mówi Konerberger. I narzeka, że spółdzielnie socjalnie nie mogą liczyć na większe dofinansowanie, na przykład takie, o jakie mogą ubiegać się zakłady aktywności zawodowej. A przecież spółdzielnie to kolejny krok dla tych, którzy w ZAZ-ach przyuczyli się do zawodu.

– Wysłałem w tej sprawie pisma do kilku polityków. Większość nie odpowiedziała. Z kancelarii premiera przyszła odpowiedź, że przecież możemy się przekształcić w zakład aktywności zawodowej i wtedy dostaniemy te same przywileje. A przecież nie o chodzi, żeby przedsiębiorca lawirował w gąszczu przepisów prawnych, ale żeby prawo działało tak, żeby pomóc tworzyć miejsca pracy dla osób wykluczonych z rynku – rozumuje Konerberger.

Jego zdaniem, z biznesowego punktu widzenia kolejnym nietrafionym pomysłem było zwiększenie płacy minimalnej także pracownikom stanowisk pracy chronionej. A jeśli już zwiększono wynagrodzenie, powinno się też zwiększyć dofinansowanie.

– Takie osoby jak nasi pracownicy nie mogą zwiększyć swojej wydajności. Pracują wolniej, krócej, nie codziennie umieją się tak samo skoncentrować i częściej chodzą na zwolnienia rekomendowane przez lekarzy. Niekiedy swoją pracą nie zarabiają na siebie, ale to nie znaczy, że ona się nie opłaca – uzmysławia i wylicza korzyści, które płyną wieloma strumieniami.

Aktywny zawodowo chory jest mniejszym obciążeniem dla państwa, bo nie pobiera zasiłków. Rzadziej korzysta z opieki zdrowotnej, jest aktywny społecznie, więc jego kondycja psychiczna jest stabilna. Jest całkiem lub w dużej mierze samodzielny, więc nie obciąża rodziny. Czuje, że jest potrzebny i ma kontrolę nad własnym życiem, a to daje komfort nie do przecenienia. Taki układ wszystkim się opłaca, więc w interesie rządu jest wspieranie takich miejsc, pomoc w powstawaniu nowych i utrzymaniu już istniejących. Tymczasem często tacy przedsiębiorcy jak Janusz Konerberger, poza elastycznym i zależnym od wielu zmiennych funduszem z PFRON-u, muszą liczyć w zasadzie na siebie. A wiadomo, że przy rosnącej konkurencji niełatwo pozyskać i utrzymać klientów.

– Nasz główny kontrahent z Danii, dla którego wykonujemy podzespoły elektryczne i elektroniczne, wycofał część produkcji do Ukrainy po tym, jak podniesiono najniższe wynagrodzenie. Musieliśmy na gwałt szukać nowych zleceń. Na szczęście trafiła do nas konfekcja środków i akcesoriów dezynfekujących, potrzebnych zwłaszcza w czasie pandemii COVID-19, dla dużej sieci sklepów – opowiada.

Mało jest takich liderów, którzy mają i łeb, i serce do interesów. Pan Janusz spełnia wszystkie kryteria doskonałego lidera – mówi Edyta Obłąkowska z Warszawskiego Ośrodka Wsparcia Ekonomii Społecznej. I dodaje – Pan Janusz jest doświadczony, odpowiedzialny. Zależy mu ludziach, a dobrostan pracowników to jego nadrzędny cel. Dokładnie o to chodzi w tego rodzaju podmiotach, dlatego to jest dla WOWES-u klient idealny. Łączy dwa najważniejsze cele, jakimi są pomoc pracownikom wykluczonym z komercyjnego rynku pracy i stworzenie sprawnego modelu biznesowego, który generuje zyski.

– Pan Janusz trafił do WOWES-u dawno temu. Wtedy zakład na wyglądał zgoła inaczej. Stare, drewniano-pilśniowe konstrukcje. Powypaczane okna, w środku nie było podłogi ani ogrzewania. Do tego podjazd wielką kałużą błota, gdzie jak samochód wjechał, to ugrzązł – relacjonuje Artur Turowski, pracownik WOWES-u.Dziś podest jest wybrukowany, pomieszczenia ocieplone, odmalowane, czyste i kolorowe, zaopatrzone w profesjonalne stanowiska pracy.

– Nasielszczanie wraz z WOWES-em tworzyli pierwsze miejsca pracy, dzięki dotacji kupowali pierwsze masz yny do zakładu, takie jak etykieciarka, która laserowo drukuje kod kreskowy na produkcie, foliarki, tunele laminujące – opowiada Artur Turowski, pracownik WOWES-u, który współpracę z nasielszczanami nadzoruje od początku.

– Gdy ostatnio załatwiałem z panem Januszem księgowe formalności, spytałem, ilu pracowników zatrudnił dzięki dotacji z WOWES-u. Odpowiedział, że wszystkich. To dziwne, bo dotacja nie była przecież tak wysoka. Pan Janusz odpowiedział, że gdyby nie my, spółdzielnia by nie powstała, a na maszynach kupionych z dotacji pracują przecież wszyscy – opowiada Turowski. – Dalsza współpraca rozwijała się dokładnie tak, jak to rekomendowaliśmy. Godne warunki pracy, przestrzeganie praw pracowniczych, umowy o pracę dla wszystkich, pensje wypłacane na czas. Atmosfera jak w ulu. Każdy ma swoje miejsce i zna swoje obowiązki. Do tego pan Janusz nie polega jedynie na naszym wsparciu, ale sam inwestuje w rozwój przedsiębiorstwa. Dlatego wspieraliśmy i nadal wspieramy „Nasielszczan” w dalszych etapach rozwoju. To najlepszy przykład świetnie prowadzonego przedsiębiorstwa społecznego.

Jeśli takich przedsiębiorców będzie więcej, podmioty ekonomii społecznej będą się rozwijać i cieszyć coraz większą popularnością. „Nasielszczanie” od początku prą do przodu. Wkrótce obok sSpółdzielni powstanie zakład aktywności zawodowej. Około 25 osób będzie miało szansę postawić pierwszy krok na drodze do aktywizacji zawodowej. Zdaniem Konerbergera najważniejszy jest rozwój, choćby najmniejszy i powolny. – Dziś sukces przedsiębiorcy mierzy się liczbą samochodów i willi wziętych na kredyt. Ja mam inną definicję. Zysk warto czerpać powoli, ale nieprzerwanie – małą, skromną łyżeczką, ale swoją własną. Nie sztuką jest dorobić się raz wielkich pieniędzy, a potem żyć na kredyt. Sztuką jest utrzymać się na rynku, dbać o pracowników, przetrwać kryzysy i rozwijać się – podsumowuje i radzi przedsiębiorca.


Agata Jankowska – redaktorka prowadząca portal Ekonomiaspoleczna.pl. Dziennikarka specjalizująca się  w tekstach o tematyce społecznej. Wieloletnia autorka tygodnika Wprost, wcześniej związana z Przekrojem, publikowała również w Wysokich Obcasach oraz Elle. 

KOMENTUJ: