Przedsiębiorcy na tarczy

Przedsiębiorcy na tarczy

Tarcza finansowa zniszczy przedsiębiorców. Właściciele firm, którzy skorzystali z pomocy, za kilka tygodni powinni zacząć zwracać subwencje przekazane im przez Polski Fundusz Rozwoju – to twardy zapis umów z PFR. Im mniej mają, tym gorzej dla nich, bo tym więcej będą musieli oddać. Dla branż, które właśnie przechodzą drugi lockdown – gastronomii, hotelarstwa czy klubów fitness, efekt może być tylko jeden: bankructwo. Nadzieje dają zapisy tarczy 2.0, choć jej warunki nie są jasne.

Środek dnia, warszawski Ursynów, wokół 150 tysięcy ludzi, którzy nie tylko tu mieszkają, wielu także tu pracuje. Jedno z bardziej ruchliwych skrzyżowań w okolicy, obok dwie stacje metra. Market, niewielka galeria handlowa, nawet o tej porze zatłoczona. Pandemii właściwie nie widać.

Trzy piętra wyżej samotny klubowicz rozciąga się na podłodze niemal pustej sali z maszynami do ćwiczeń. Nie całkiem pustej, bo jest z nim instruktor. To kluczowe, bowiem na siłownię można przyjść tylko pod warunkiem udziału w treningu personalnym lub zorganizowanych zajęciach. Tak mówią zasady walki z pandemią. Poza tą dwójką – nikogo. – Rano było kilka osób, za kilka godzin też przyjdą. Ale na tłum bym nie liczył – bez entuzjazmu tłumaczy Tomasz Gać, współwłaściciel klubu. O zapał trudno, bo nie dość, że teraz ruch zmalał o 80%, przyszłość także nie napawa optymizmem.

Ślepa uliczka

Covidowe początki wcale nie były najgorsze. Siłownie oczywiście zamknięto, ale szybko pojawiła się propozycja skorzystania z tarczy finansowej. Uzyskanie wsparcia okazało się dość proste, kroplówka z Polskiego Funduszu Rozwoju pozwoliła na utrzymanie działalności przez trzy miesiące – do wakacji. Te zawsze są w tym biznesie trudne, bo z jednej strony lato to czas urlopów, więc klientów jest mniej, z drugiej – kto może, ten wybiera sport na zewnątrz. We wrześniu wszystko zaczynało się układać. I wydawało się, że wszyscy idą jasno wytyczoną drogą. – Ta droga okazała się ślepą uliczką. W połowie października zostaliśmy ponownie zamknięci. Wywiązanie się w takiej sytuacji ze zobowiązań, na które umawialiśmy się w marcu, wydaje się kompletnie nierealne – nie pozostawia złudzeń Tomasz Gać. Postanowienia dotyczyły utrzymania zatrudnienia. Im więcej zwolnień, tym więcej pieniędzy z PFR trzeba będzie oddać po roku, czyli w kwietniu. Dla właściciela tego i innych klubów to warunek w zasadzie niemożliwy do spełnienia w obliczu ponownego zamknięcia firm.

– Jeżeli przyjdzie panu oddawać trzy czwarte subwencji, ile to będzie? – pytam.

– Ponad 100 tysięcy złotych.

– I co to oznacza?

– Próba egzekucji tych pieniędzy, gdy firma jest pod kreską, będzie oznaczała postawienie jej w stan upadłości. Po prostu: tych pieniędzy nie ma.

Umowa czy cyrograf

Strumień, którym pieniądze płynęły do firm, był dumą rządu. Premier Mateusz Morawiecki i prezes Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys wielokrotnie chwalili program, w ramach którego zaplanowano wydanie 100 miliardów złotych. Skończyło się na 70 miliardach; 61 miliardów (z przygotowanych 75 mld) trafiło do 345 tysięcy mikro-, małych i średnich przedsiębiorców. Dla dużych przeznaczono 25 miliardów, wypłacone zostanie prawdopodobnie około 10. Wiele wniosków bowiem odrzucono, do tego część firm rezygnuje z subwencji.

– Program Tarczy Finansowej PFR przyczynił się istotnie do tego, że Polska ma szansę przejść przez ten kryzys możliwie bezpiecznie, a jego skala będzie najpłytsza wśród wszystkich krajów Unii Europejskiej, tak przynajmniej jest obecnie według prognoz Komisji Europejskiej – mówił w sierpniu Paweł Borys. Nie wspominał przy tym, że w Niemczech na różnego rodzaju subwencje i dopłaty przeznaczono 400 miliardów euro (a cały program stymulacyjny opiewał na około bilion euro), w Stanach Zjednoczonych kolejne pakiety liczone były w bilionach dolarów, a rozmiary pomocy w Czechach (sic!) wyliczono na 18% tamtejszego PKB, co uczyniło z czeskiego programu trzeci największy na świecie.

Jednak prezes PFR nie dodał przede wszystkim, że znaczna część pieniędzy przekazanych firmom w potrzebie ma do PFR wrócić. Jak duża? Tego nie było wiadomo latem, o takie szacunki trudno także dziś. Wszystko okaże się wiosną, gdy przedsiębiorcy, którzy schronili się za tarczą, rozliczą swój stan zatrudnienia. Paradoks mechanizmu zapisanego w umowach z Funduszem polega na tym, że im trudniejsza jest sytuacja firm… tym więcej muszą one zapłacić. Kto do wiosny zdoła utrzymać zatrudnienie, odda jedną czwartą subwencji; kto zwolni mniej niż połowę zespołu – zwróci od 25% do 75%; kto pożegnał więcej niż połowę pracowników – ma przelać 75%. A kto zbankrutował… ten ma oddać wszystko, co dostał. Skąd miałby wziąć pieniądze, skoro firma nie istnieje? Jego sprawa. Pewne przy tym wydaje się jedno: wielu z tych, którym udało się przetrwać pierwsze miesiące pandemii, często dzięki tarczy finansowej, upadnie, gdy przyjdzie im oddawać pieniądze. Zwłaszcza jeśli działają w branżach, które dziś zostały po raz drugi zamknięte.

Po zeszłotygodniowej konferencji premiera jest jednak nadzieja. Tarcza 2.0 ma dać małym i średnim firmom szansę na umorzenie długu. Nie jest jednak jasne, kto będzie mógł z niej skorzystać: czy wszyscy, czy może tylko ci, którzy utrzymali zatrudnienie na określonym poziomie, a może tacy, którzy wskażą, jakie straty im grożą.

Być albo nie być

Pieniądze miały pomóc w najtrudniejszym okresie, jeśli jednak nic się nie zmieni, tarcza okaże się niedźwiedzią przysługą. To dla nas kwestia być albo nie być – alarmują właściciele zamkniętych, całkiem lub częściowo, hoteli, pensjonatów i restauracji. Andrzej Przeniosło jeszcze wiosną zatrudniał 40 pracowników. W odległym o 50 kilometrów od Warszawy hotelu sprzątali, gotowali, zajmowali się utrzymaniem 18-hektarowego terenu, obsługiwali recepcję, wreszcie – planowali i zarządzali. Często współpracował z firmami, które organizowały tu eventy. Przyjeżdżały głównie duże grupy: integracja, szkolenia, teambuilding. Czyli wszystko, co w dobie pandemii zniknęło.

Dziś na miejscu jest 15 osób, resztę trzeba było zwolnić. To znaczy, że zgodnie z umową z PFR właściciel hotelu będzie musiał oddać 75% z 320 tysięcy złotych, które dostał w ramach tarczy antykryzysowej. Pieniądze, podobnie jak właścicielowi klubu fitness, starczyły na trzy miesiące wypłat (40 osób na etatach, zleceniach i umowach B2B) i regulowania rachunków.

– To była kalkulacja, czysta matematyka – tłumaczy zwolnienia nieco zrezygnowany przedsiębiorca. Wypłacanie pensji wszystkim pracownikom przez kilka miesięcy, kiedy biznes stoi, kosztowałoby go jeszcze więcej niż spłata, nawet powiększonych, zobowiązań wobec PFR. Latem, nim pożegnał część swoich ludzi, zakładał, że wyniosą one 70 tysięcy. Po zwolnieniach, jeśli układ z Funduszem się nie zmieni, będzie musiał wysupłać 240 tysięcy. Tymczasem obroty pierwszej połowy listopada zamknęły się… w czterech tysiącach złotych.

– Muszę pożyczać pieniądze, żeby zapłacić tym, którzy jeszcze u mnie pracują i jakoś utrzymać biznes. I to prywatnie, banki przecież hotelarzom dziś kredytu nie dadzą – opisuje swoją sytuację. – Na razie wszyscy zajmują się u nas wszystkim. Sam bywam nocnym stróżem, ktoś musi przecież tego wszystkiego pilnować. Szef kuchni i menadżerowie układali ze mną obok hotelu kostkę brukową. Ludzie sami mi mówili: prezesie, skoro i tak siedzimy bez zajęcia, to zróbmy cokolwiek. Pomogli, ale na początku przyszłego sezonu i tak na pewno będę zadłużony, nawet bez zwracania subwencji. Dla mnie to, czy ktoś umorzy te 240 tysięcy, które muszę oddać przez ponowne zamknięcie branży, czy nie, to kwestia być albo nie być. Albo tego, czy długi będę spłacał przez dwa lata czy przez cztery.

„Miliony” na kontach przedsiębiorców

– Umowy tych firm z PFR powinny zostać aneksowane, ponieważ warunki dotyczące utrzymania zatrudnienia, owszem, nie będą spełnione, ale nie z ich winy – mówi o hotelarzach, restauratorach czy ludziach z branży fitness Adam Abramowicz, rzecznik małych i średnich przedsiębiorców. Jego stanowisko nie jest bez znaczenia, rzecznik ma rangę ministra, działa przy premierze i to on go powołuje. I trudno nie zauważyć, że zagrożeni przedsiębiorcy mają w nim swojego stronnika.

Abramowicz od miesięcy spotyka się z przedstawicielami poszczególnych branż. Częściej niż jakikolwiek członek rządu wyraźnie staje po ich stronie, tłumacząc, że w siłowniach nie stwierdzono dotąd żadnych ognisk pandemii czy wytykając dziury w budowie tarczy finansowej, powstałe choćby przez posługiwanie się przy przyznawaniu subwencji kodami PKD (Polska Klasyfikacja Działalności – zbiór rodzajów działalności gospodarczej), bez uwzględnienia kondycji poszczególnych przedsiębiorstw i specyfiki ich działalności. Jak w przypadku hoteli, spośród których część radziła sobie latem nieźle, podczas gdy inne, jak ten Andrzeja Przeniosły, znalazły się na krawędzi upadku. Jeden z najważniejszych apeli rzecznika dotyczy reakcji w sprawie zwrotów subwencji PFR. Problem jednak w tym, że ani premier, ani rządzący politycy takich apeli wcale nie słuchają.

– Znaczna część tych środków (z tarczy PFR – przyp. red.) cały czas leży na kontach przedsiębiorców – przekonywał podczas konferencji prasowej 4 listopada Mateusz Morawiecki. Jak dodał: – Firmy będą z tych środków korzystać do marca, a w niektórych przypadkach nawet do maja lub czerwca 2021 roku.

Choć brzmi to groteskowo, w niektórych przypadkach to prawda. Nadmorskie hotele, wobec odwrotu od wyjazdów zagranicznych, odnotowały tego lata co najmniej przyzwoite wyniki. Niektórzy przedsiębiorcy mówili wręcz o rekordowych zyskach. Nie były one jednak udziałem tych, którzy obsługują przede wszystkim duże, najczęściej biznesowe grupy. Szkolenia, eventy – ta część rynku po prostu zniknęła. Dramatyczny kryzys dotknął też gros hoteli działających w miastach: Krakowie, Warszawie, Wrocławiu czy Poznaniu, do których przyjeżdżają głównie indywidualni turyści z zagranicy. W tym roku niemal ich nie było, w wielu przypadkach rezerwacje obejmowały niespełna 5% pokoi.

Przedstawiciele najbardziej dotkniętych branż starają się walczyć o swoje. Wśród postulatów, które przedstawili rządzącym na początku listopada, znalazły się między innymi te związane ze zwrotem pomocy: „Proponujemy umorzenie subwencji PFR dla przedsiębiorstw z sektora najbardziej poszkodowanych branż, mogących udowodnić spadek przychodów rok do roku o minimum 50%, w dowolnych dwóch miesiącach, od lipca 2020 r. do zakończenia stanu epidemicznego” – napisały do premiera Izba Gospodarcza Hotelarstwa Polskiego, Rada Przemysłu Spotkań i Wydarzeń, Izba Gospodarcza Gastronomii Polskiej i Polska Federacja Fitness. Raz jeszcze rzecznikiem interesów tych branż jest Adam Abramowicz. Tyle że, jak zauważa, załatwienie tej sprawy, nawet jeśli rząd postanowi wyjść naprzeciw przedsiębiorcom, może nie być takie proste. – Problem polega też na tym, że cały program, w tym warunki zwrotu subwencji, był notyfikowany w Brukseli. To trzeba będzie omówić od nowa. A jak wiemy, koła unijnego młyna mielą powoli.  

Rząd i PFR zdają sobie sprawę z tego, że, by zmienić program albo uruchomić kolejny, muszą poprosić Brukselę o zgodę. Chcą, by Komisja Europejska w grudniu zaakceptowała przedstawione jej warunki drugiej rundy państwowej pomocy. Tarcza Finansowa 2.0 ma ruszyć w styczniu i pokryć 70% kosztów stałych przedsiębiorców, którzy z niej skorzystają. Do mikroprzedsiębiorców ma trafić około 3 miliardów złotych: do małych 5–7 mld, do średnich i dużych 25–27 mld. Wcześniej przygotowano (choć nie uchwalono, wciąż są w parlamencie) rozwiązania osłonowe dotyczące miejsc pracy; wsparcie w ich ramach wyniesie 1,8 mld złotych.

Dajcie pracować

Właściciele firm są w blokach startowych. Wielu z nich gotowych jest wrócić do pracy choćby jutro, jeśli tylko dostaną zielone światło. Nowy początek na pewno będzie trudny – zwłaszcza dla tych, którzy zwolnili ludzi. Ale i oni, by móc choćby pomyśleć o ich ponownym zatrudnieniu, muszą przede wszystkim otworzyć biznes.

– Przedsiębiorcy wykazali się wielką odpowiedzialnością już w lipcu. Zastosowali się do zaleceń Głównego Inspektora Sanitarnego, zainwestowali pieniądze w nowe rozwiązania. Otwierajmy więc kolejne branże, i to jak najszybciej. To jest pierwszy warunek tego, żeby nie było w Polsce nieszczęścia – apeluje Adam Abramowicz.

Damy sobie radę

– Sufity mamy dość wysoko, cztery metry. Chętnie zaprosimy pana Horałę – żartuje gorzko Tomasz Gać. To aluzja do słów polityka PiS, który na antenie Polsat News stwierdził, że w stosunkowo niewielkich pomieszczeniach, w których ludzie się pocą, wirus przenosi się szybciej. A, jak dodał, „siłownie zazwyczaj mają niski sufit i nie są gabarytów hal sportowych”.

– Mamy 10 wymian powietrza na godzinę, normy są wyższe niż w budynkach biurowych czy sklepach wielkopowierzchniowych – odpowiada Gać. I choć potrafi się zaśmiać z powodu niektórych komentarzy polityków, wie, że sytuacja jest naprawdę poważna.

– Gdy to wszystko wróci do normy, nie będę chciał niczego od rządu. Niech tylko pozwolą nam pracować. Damy sobie radę, tylko pozwólcie nam zarabiać. Ale teraz, w czasie pandemii, kiedy jest to niemożliwe, pomóżcie nam – apeluje Andrzej Przeniosło. I czeka na wiosnę, bo jeśli pandemia się skończy, będzie to, jak co roku, czas żniw. Wtedy będzie mógł zabrać się do spłacania długów.

Michał Giersz
 
Dziennikarz telewizji Polsat, gospodarz programu Nowy Dzień z Polsat News, reporter. Skoncentrowany na sprawach politycznych, gospodarczych, społecznych i zagadnieniach międzynarodowych.
Po godzinach maratończyk i miłośnik podróży do Azji Południowo-Wschodniej.
 
 
 

KOMENTUJ: