Podzielić, zdelegalizować, opodatkować? Przyszłość platform cyfrowych i społecznościowych

Podzielić, zdelegalizować, opodatkować? Przyszłość platform cyfrowych i społecznościowych

Podzielić, zdelegalizować, opodatkować? Przyszłość platform cyfrowych i społecznościowych

 

Szalejąca bieda, rosnące nierówności i rosnąca dominacja liderów nowego, cyfrowego świata – gospodarcza i społeczna perspektywa najbliższych lat rysuje się niczym rzeczywistość z mrocznej dystopii. Trwająca pandemia wywołała zapaść ekonomiczną, której wartość Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozuje jako spadek światowego PKB o 4,4% rocznie. Nie każdemu jednak rok 2020 będzie kojarzyć się z finansowymi kłopotami. COVID-19 okazał się żyłą złota dla firm opierających swoją działalność na internecie i technologiach cyfrowych. W tym samym czasie, w którym rządy zaciągają coraz większe długi publiczne, firmy usługowe masowo zwalniają pracowników, a gospodarstwa domowe zaciskają pasa i tną wydatki, wartość rynkowa GAFAM – Google’a, Amazona, Facebooka, Apple’a i Microsoftu, czyli cyfrowej „wielkiej piątki” – urosła o ponad jedną trzecią.

Wielu z nas: obywateli, biznesmenów czy polityków, tak rażąca dysproporcja między gospodarką krzemową a realną coraz bardziej oburza. Zmiana nastrojów jest o tyle paradoksalna, że w trakcie pandemii z usług cyfrowych gigantów korzysta coraz więcej mieszkańców Ziemi. Miliardom osób media społecznościowe dały narzędzia (zawodowe, edukacyjne, towarzyskie), o których wcześniej nie mogły nawet marzyć. W przypadku organizacji społecznych i pozarządowych stworzenie kanałów bezpośredniej komunikacji z odbiorcami pozwoliło nie tylko na ograniczenie czasu i pracy związanej z docieraniem z przekazem do mediów tradycyjnych, lecz także wypracowanie nowych narzędzi prowadzenia działalności czy zdobywania środków na funkcjonowanie. Dziś przedsiębiorstwa społeczne, NGO-sy czy nieformalne grupy aktywistyczne komunikują się i zarabiają na swoją działalność w dużej mierze dzięki aktywnie prowadzonym profilom. Liczne szkolenia z tego zakresu pozwalają lokalnym podmiotom i działaczom profesjonalizować i rozszerzać aktywność, a przez to lepiej spełniać swoją funkcję. Ta oddolna perspektywa nie powinna jednak przesłaniać szerszego kontekstu cywilizacyjnego. W skali makro i w dłuższej perspektywie monopolizacja przestrzeni społecznej komunikacji w rękach zaledwie kilku komercyjnych firm powinna niepokoić tych wszystkich, którym bliskie są wartości obywatelskie czy dobro wspólne.

Unia: reaktywacja

Parafrazując komiksy o Asteriksie i Obeliksie, chciałoby się napisać, że jedna „jedyna osada, zamieszkała przez nieugiętych Europejczyków, wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie imperium…”. Osadą w tej (nieco naciąganej) analogii jest Bruksela.

Dziennikarze „The Financial Times” na podstawie przecieków z Brukseli informują, że unijni urzędnicy przygotowali czarną listę nawet 20 firm technologicznych, które mają być objęte specjalnym nadzorem. Wśród nich prawdopodobnie znajdą się tacy giganci, jak Google, Facebook, Amazon czy Apple. Szczególna uwaga urzędników ma skupić się na dodatkowych obowiązkach i kosztach, które wyżej wymienione przedsiębiorstwa będą musiały ponosić w imię wyrównywania szans między małymi a dużymi, europejskimi i zagranicznymi firmami. Z czego wynikają te zmiany i jaki będzie ich efekt? Sprawa wymaga precyzyjnego wyjaśnienia, ale warto poświęcić jej czas. Możemy być bowiem pewni, że skutki decyzji regulatorów z najbliższych miesięcy i lat będą wpływać na nasze codzienne życie. I to, wbrew pozorom, nie tylko w ich cyfrowym wydaniu.

W tle negocjacji, które dotyczą rozmiaru i modeli pomocy przeciwdziałających ekonomicznym i społecznym skutkom pandemii, Komisja Europejska przyspiesza działania wymierzone w cyfrowe korporacje. Na początku września Europejski Komisarz ds. Konkurencji Margarethe Vestager zapowiedziała rychłe wprowadzenie „nowego europejskiego narzędzia”, dzięki któremu europejskie firmy będą mogły łatwiej konkurować z (na ogół) amerykańskimi i chińskimi krzemowymi gigantami. Wcześniej, podczas czerwcowego orędzia o stanie Unii szefowa Komisji Ursula von der Leyen zapowiedziała, że wprowadzenie „podatku cyfrowego” na terenie wspólnoty będzie jednym z priorytetów na najbliższe miesiące i lata. Według procedowanej propozycji ma on objąć 3% od przychodów firm, które uzyskują globalnie co najmniej 750 mln euro, w tym minimum 50 mln na terenie UE.

Co stoi za unijną technoofensywą? Mówiąc w dużym skrócie, przekonanie, że miarka się przebrała. Oczywisty powód to kwestie związane z unikaniem opodatkowania. W obliczu rosnących kosztów ratowania gospodarki w dobie pandemii fakt, że firmy technologiczne płacą mikroskopijne (w porównaniu z zyskami) daniny, sprawia, że nawet Mark Zuckerberg widzi w tym pewną niedorzeczność i oficjalnie deklaruje, że jego firma z chęcią zapłaci większe podatki.

Jednak działania UE posuwają się dalej. Brukseli chodzi o pomoc europejskim firmom i konsumentom przez uniezależnienie ich od tak zwanych gatekeeperów (dosłownie „odźwiernych”), czyli podmiotów takich jak Facebook czy Google, które de facto decydują o tym, w jaki sposób konsumenci dowiadują się o usługach i produktach. Co więcej, Facebook odgrywa już nie tylko rolę „słupa ogłoszeniowego” czy „cyfrowej agory”, lecz także sklepu. Szybko zyskujące na popularności rozwiązania e-handlu (na przykład Facebook marketplace czy Google Play) sprawiają, że platformy cyfrowe stają się aktywnym graczem na rynkach, które same kontrolują. Dla konsumentów może to oznaczać nie tylko ukrywanie bardziej atrakcyjnych ofert, lecz także niemożliwe do prześledzenia kształtowanie indywidualnych cen produktów i usług w zależności od informacji, które ma o nas serwis.

Pakiet regulacji, który zapowiada Komisja Europejska, ma być próbą przeciwdziałania tym zjawiskom. Będzie on obejmował między innymi nowe zasady odpowiedzialności za treści i działania, które użytkownicy zamieszczają i podejmują w ramach platform cyfrowych. Celem nowych zasad ma być lepsza ochrona podstawowych praw Europejczyków, takich jak prywatność, wolność słowa czy dostęp do informacji, a także przeciwdziałanie monopolizacji rynku cyfrowego przez firmy technologiczne i zagwarantowanie realnej konkurencji dla mniejszych firm.

Ochroną zostaną objęte także prawa osób pracujących w trybie tak zwanej „pracy platformowej”, czyli takiej, w której usługi świadczone są w ramach serwisu przez osoby nie pozostające w relacji nie będącej przedmiotem prawa pracy.

W tej sprawie polski rząd zajmuje stanowisko podobne do unijnego. W stanowisku Rady Ministrów z 15 września dotyczącym bieżących kierunków unijnych regulacji gospodarki cyfrowej postuluje on między innymi stosowanie bardziej restrykcyjnych reguł w stosunku do największych platform internetowych, ściślejszej współpracy z instytucjami publicznymi (np. w zakresie przeciwdziałania dezinformacji) czy wprowadzenia prawnej ścieżki odwoływania się od decyzji ograniczających wolność słowa.

Jednak w regulacji nie chodzi tylko o interesy konsumentów, lecz także o interesy firm i państw. Skutki monopolizacji i oligopolizacji (opanowanie rynku przez kilka silnych przedsiębiorstw – przyp. red.) szczególnie mocno dotykają także rynku reklamy – a co za tym idzie, wszystkich branż, które w przeszłości na niej zarabiały, czyli przede wszystkim media. Dziś, w zachodnich gospodarkach duopol Googla i Facebooka konsumuje nawet 60% wydatków na promocję. Reklamy w mediach drukowanych, sponsorowane dodatki czy partnerstwa strategiczne z tytułami prasowymi, radiem, a nawet telewizją z roku na rok ustępują miejsca wydatkom na reklamę cyfrową. Koronakryzys, który spowodował zmniejszenie wydatków firm między innymi na marketing, tylko te procesy wzmocnił. Skutkiem ubocznym tych zjawisk jest spadek dochodów wielu mediów, a co za tym idzie, jeszcze poważniejsze kłopoty dla niezależnego od polityków i kapitału prywatnego dziennikarstwa.

Amerykańska cyfrowa jesień

Wróćmy do komiksu o dzielnych Galach. Ta metafora jest o tyle naciągana, że działania wymierzone w dominację „cyfrowej piątki” szykowane są także po drugiej stronie oceanu, a więc osada wcale nie jest jedyną. O ile działania UE wywierają wpływ na sytuację obywateli starego kontynentu, o tyle decyzje podjęte w USA decydują o losie firm internetowych w skali całego świata.

W przypadku amerykańskich regulatorów od kilku lat mówi się o możliwości podjęcia działań, które metaforycznie można określić jako „nuklearne”. Także w Stanach w ostatnim czasie można mówić o przyspieszeniu. Dokument opublikowany na początku października przez działającą w Kongresie komisję do spraw prawa (która zajmuje się m.in. zwalczaniem monopoli) liczy, bagatela, 451 stron i poświęcony jest niemal wyłączne konkurencji na rynkach cyfrowych. Jego autorzy uznają, że zarówno Facebook, jak i Google mają pozycję monopolistów na internetowych rynkach, odpowiednio: mediów społecznościowych i wyszukiwania treści. Z kolei w przypadku Amazona i Apple’a uznano, że spółki mają pozycję dominującą w sektorach e-handlu i aplikacji na smartfony. Na tej podstawie zalecane są szczegółowe działania, które mają  obejmować między innymi zakaz dalszej koncentracji usług (jak miało to miejsce w przypadku zakupu Instagrama przez Facebooka kilka lat temu) oraz, co najważniejsze, propozycje podziału/rozbicia tych przedsiębiorstw. Oznaczałoby to, że Google mógłby wciąż działać jako wyszukiwarka, ale dostałby zakaz oferowania swoich produktów, które stanowią konkurencję dla innych.   

Takie mogą być konsekwencje pozwu, który przeciw Google’owi 20 października wniósł Departament (po naszemu: ministerstwo) Sprawiedliwości USA. Urzędnicy zarzucają firmie naruszenie zasad wolnej konkurencji przez bezprawną ochronę pozycji monopolisty na rynku wyszukiwarek. Spór dotyczy promowania własnych produktów (tj. gdy Google dostarcza zarówno narzędzia do wyszukiwania, pozycjonowania, jak i usługi i produkty, które w ten sposób promuje) oraz nielegalnych zmów z firmami takimi jak Apple. Reporterzy „New York Timesa” ustalili, że pozew może być jedynie pierwszym z całej serii postępowań. Jeśli zakończą się one nie po myśli Google’a, zaowocuje to dla jego właścicieli ogromnymi karami finansowymi i administracyjnymi (z obowiązkiem podziału na mniejsze spółki włącznie).

Dziś brzmi to jak rewolucja. Pamiętajmy jednak, że analogiczna sytuacja miała już miejsce ponad 100 lat temu w przypadku kontrolowanej przez rodzinę Rockefellerów firmy Standard Oil. Należy zaznaczyć, że tak mocnym krokom sprzeciwia się część deputowanych z partii Republikańskiej, którzy zalecają rozwiązania mniej uciążliwe dla dużych firm technologicznych. Ich siła jest jednak mniejsza, a w kontekście nadchodzących wyborów będzie najprawdopodobniej tylko spadać. Prezydentem został Joe Biden, który deklarował, że sprawie cybermonopoli rozważa zdecydowane działania. A więc w 2021 r. powinniśmy spodziewać się wdrażania zaleceń Komisji w życie. To o tyle prawdopodobne, że negatywne emocje do mediów społecznościowych w coraz większym stopniu przejawiają także politycy republikańscy czyli politycy, którzy na ogół sprzeciwiają się ingerencji w swobodę działania firm prywatnych.  

 Czy prezydent może kłamać?

Przeciwny cyfrowym monopolom jest nie tylko amerykański kongres, lecz także podległe prezydentowi Trumpowi urzędy stanowiące część władzy wykonawczej. O ile przez lata stanowisko FCC (Federalna Komisja ds. Komunikacji) wobec cybergigantów było To efekt historii, która w ostatnich tygodniach zelektryzowały debatę publiczną w USA.

Źródłem kontrowersji stał się opublikowany przez prawicowy dziennik W ciągu zaledwie kilkunastu godzin zarówno Facebook, jak i Twitter podjęły decyzje – początkowo o ograniczeniu zasięgu cyrkulacji wiadomości (za pomocą manipulowania algorytmami), a następnie o uniemożliwieniu przesyłania odnośnika do tekstu na swoich platformach.

Postscriptum do epopei o zakresie możliwej ingerencji platform w swobodę wypowiedzi dopisały ostatnie dni. Dosłownie w trakcie trwania głosowania i procedury liczenia oddanych głosów Facebook i Twitter jeszcze raz pokazały, że czują się coraz bardziej odpowiedzialne za publikowane w ich serwisach treści. W przypadku wpisu, w którym Trump kwestionował rzetelność liczenia głosów w Pensylwanii, aby go zobaczyć, użytkownicy musieli przeczytać wiadomość sugerującą, że słowa prezydenta nie są prawdą. W sumie, jak wyliczyło Media Research Center, w trakcie rywalizacji Trump–Biden zasięg wpisów urzędującego prezydenta był ograniczany ponad 65 razy.

Sprawa ma oczywisty wydźwięk polityczny, jednak jej konsekwencje wykraczają daleko poza prezydencką kampanię wyborczą. Według komentatorów w USA przekroczono granicę między medium społecznościowym a prywatnym. Różnica między jednym a drugim wiąże się przede wszystkim z innym stopniem odpowiedzialności prawnej i finansowej. Ilustruje to metafora księgarni i wydawcy – nie można pozwać sprzedawcy książek za to, co napisał autor. W przypadku tytułu medialnego taka możliwość jak najbardziej istnieje, a redakcja ma nie tylko prawo do kształtowania swojej linii ideologicznej, lecz także ponosi odpowiedzialność na przykład za naruszenie dóbr osobistych, zniesławienie, nawoływanie do przemocy czy szerzenie nienawiści.

 Nowe, cyfrowe dziś?

Czy działania UE i USA przyniosą korzyści użytkownikom? Jak zwykle, wszystko będzie zależało od szczegółów. Dotychczasowe doświadczenia z regulacją europejskiego internetu są w najlepszym razie ambiwalentne. Wprowadzenie RODO niewątpliwie zrobiło dużo dla uświadomienia obywatelom UE, że ich dane osobowe mają wartość i że w związku z tym należy je chronić. Jednak z punktu widzenia intencji legislatorów, rozporządzenie przyniosło efekty dalekie od satysfakcjonujących. Według badań naukowców z Columbia University i Massechusets Institute of Technology, RODO nie sprawdziło się jako środek ochrony ani prywatności obywateli, ani interesów ekonomicznych mniejszych firm. Wiele wskazuje jednak na to, że tym razem instytucje unijne wyciągnęły wnioski z dotychczasowej polityki. Raporty badaczy z działającego przy Komisji Europejskiej Obserwatorium Gospodarki Platform Internetowych mają wydźwięk niezwykle krytyczny wobec nowych, cyfrowych monopolistów. Zawierają także rekomendacje, które wprowadzone w życie mogą okazać się dla tych ostatnich bardzo dotkliwe.

Europejska czarna lista czy potencjalne amerykańskie działania antymonopolowe uderzające w interesy technogigantów to konsekwencja procesów społecznych, które w Europie trwają od lat i wynikają ze zmiany myślenia o internecie, platformach i mediach społecznościowych. Tę zmianę myślenia oddaje popularny w ostatnich tygodniach film Netflixa Social Dillema. Sukces produkcji pokazuje opinia publiczna nie postrzega już dziś Facebooka, Google’a czy Amazona jako pozytywnych bohaterów, co miało to miejsce jeszcze kilka lat temu. Wizerunek młodych, dynamicznych i innowacyjnych firm prowadzonych z garażu, chcących za wszelką cenę ułatwić życie internautom, zastąpiło postrzeganie ich jako chciwych monopolistów, naruszających prawa pracownicze, zwalczających wszelką potencjalną konkurencję i na dodatek niepłacących podatków.

Niezależnie od tego, jaki będzie końcowy efekt nowego podejścia do regulowania działalności firm cyfrowych, pewne jest, że etap naiwności w myśleniu o rewolucji informacyjnej już się skończył. To, w jaki sposób ukształtuje się nowy cyfrowy porządek, zaważy na przyszłości światowej gospodarki i spraw obywatelskich. W czasie narastającego lęku związanego z pandemią i jej ekonomicznymi oraz społecznymi konsekwencjami powinniśmy pamiętać, że nasze opinie, i co ważniejsze, codzienne decyzje mają na to decydujący wpływ.

 

 

 

 

 

Filip Konopczyński – Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego. Prawnik i kulturoznawca, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Realizował projekty badawcze i edukacyjne m.in. dla Institute For New Economic Thinking, Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, Narodowego Banku Polskiego, Uniwersytetu Warszawskiego czy Rzecznika Praw Obywatelskich. Publikował w Gazecie Wyborczej, Przekroju, Oko.press, Newsweeku, Magazynie Kontakt, Kulturze Liberalnej, Res Publice Nowej.

 


Bullshit Jobs The Rise of Pointless Work, and What We Can Do About It, David Graeber, Peguin 2019,

Praca bez sensu. Teoria; David Graeber, wyd. Krytyki Politycznej 2019

KOMENTUJ: