Wciąż poruszamy się po omacku. Wiemy, że koronawirus spowodował tąpnięcie w gospodarce, nie wiemy jednak jeszcze, na jaką skalę i na jak długo. Problem nie dotyczy tylko tego, że sytuacja zmienia się niezwykle dynamicznie. Z uwagi na dezorganizację, którą w wielu organizacjach powoduje pandemia, szwankuje również sama sprawozdawczość. W poniedziałek 30 marca Główny Urząd Statystyczny zawiesił do odwołania publikację danych na temat inflacji.
Kamil Fejfer
Wiele osób uważa, że to sprawka rządu, który chce ukryć dane na temat drożyzny. W tym sensacyjnym tonie pisał o sprawie między innymi portal natemat.pl. Na dowód tej tezy wielu internautów porównuje ceny niektórych produktów sprzed pandemii i w trakcie jej trwania. Takie wyrywkowe dane nie muszą jednak o niczym świadczyć.
Po pierwsze, GUS szacuje inflację, porównując ceny tysięcy towarów i usług; pojedyncze (nawet jeżeli wydają się masowe) zestawienia niewiele nam mówią o zmianach cen w całej gospodarce. Rzeczą normalną jest – również w tak zwanych „zwyczajnych czasach” – że na rynku nieustannie jedne produkty drożeją, a inne tanieją. Istnieje jednak dobrze opisane zjawisko psychologiczne, które polega na tym, że znacznie (mniej więcej dwukrotnie) bardziej odczuwamy stratę niż zysk o tej samej wartości. Jeżeli więc jakiś produkt drożeje, a inny tanieje, z pewnością odczujemy wzrost ceny jednego towaru, a nie zauważymy spadku ceny innego. Po drugie, koronawirus działa zarówno na popyt, jak i na podaż. To, czy mamy do czynienia ze wzrostem inflacji, zależy w dużej mierze od tego, który impuls – ten po stronie podaży, czy ten po stronie popytu – okaże się silniejszy. Po trzecie wreszcie, nawet jeżeli mieliśmy do czynienia z gwałtownym wzrostem części cen, możliwe, że początkowy szok już minął.
Podobnie niewiele wiemy jeszcze o bezrobociu, tu natomiast mamy już chociaż zgrubne szacunki. Według Eurostatu przed pandemią z bezrobociem na rekordowym poziomie 2,9% byliśmy wiceliderami tego wskaźnika w Unii Europejskiej (ex aequo z Holandią). Niższe bezrobocie było jedynie w Czechach – 2%. Wszystko to przy średniej unijnej 6,5%. Jednak z tego podium bardzo szybko możemy spaść. Dlaczego? Przez nasz uśmieciowiony rynek pracy – tutaj też jesteśmy liderami, tym razem jednak niechlubnymi. Dlaczego dualny rynek pracy ma nam zaszkodzić? Ponieważ w czasie kryzysu niepewne jutra firmy tną koszty tam, gdzie tylko się da. Jeżeli pracownik nie jest chroniony prawem pracy, jego zwolnienie z dnia na dzień przebiega bezkosztowo. Tak się dzieje w przypadku osób na śmieciówkach, a tych w naszym kraju jest 1,3 mln, co stanowi około 8–9% wszystkich pracujących. Tymczasem gwarancje praw pracowniczych zawarte w kodeksie pracy (okres wypowiedzenia, wynagrodzenie w wysokości 60 proc. kiedy pracodawca będzie musiał zamknąć swój zakład pracy) przynajmniej opóźniają decyzję o zwolnieniach. Przez to dłużej wypłacane są pensje, te z kolei mogą podtrzymywać popyt na produkty i usługi, zasilając oferujące je firmy, które dłużej stać na płacenie pracownikom. Bardziej elastyczne rynki pracy szybciej więc wpadają w kryzysy gospodarcze z uwagi na bardziej głębokie i nagłe cięcia zatrudniania. Nieszczęśliwie złożyło się tak, że to sektory, które najbardziej dostaną po głowie, należą również do niechlubnej czołówki uśmieciowienia. Do tego wątku jeszcze wrócimy.
Według badania z końcówki marca, przeprowadzonego na zlecenie Konfederacji Lewiatan, 95% spośród 800 ankietowanych firm odczuwało skutki pandemii; 55% przedsiębiorstw określało owe skutki jako „bardzo poważne”, a niemal 70% z nich planowało jakieś redukcje zatrudnienia. Z drugiej strony dysponujemy również badaniami samych pracowników. Według sondażu Ipsos 25% Polaków deklaruje, że w związku z koronawirusem nie pracuje (chodzi o osoby, które przed pandemią miały pracę). W badaniu nie jest doprecyzowane, co to w zasadzie znaczy: czy firmy już ich zwolniły, czy trzymają „w zawieszeniu”. Przypomnijmy, że w Polsce kilka tygodni temu pracowało ponad 16 mln osób. Jeżeli co czwarta przestała pracować, oznacza to… rzeszę 4 mln ludzi. Przed pandemią w urzędach pracy zarejestrowanych było nieco ponad 900 tys. bezrobotnych (nie wszyscy byli realnie bezrobotni – część pracowała na czarno). Jeżeli jedna czwarta pracowników naprawdę zostałaby wyrzucona z pracy, oznaczałoby to ponad 400-procentowy wzrost bezrobocia! To jednak mało prawdopodobne. Jednak, nawet jeżeli trzy czwarte spośród tych, którzy obecnie nie pracują, wróci do pracy po kilku tygodniach, i tak będzie oznaczało to wzrost bezrobocia o 100% w ciągu zaledwie kilku tygodni. To rekord. W Polsce takiego tąpnięcia na rynku pracy nie doświadczyliśmy od kilkudziesięciu lat.
Wraz z tym tąpnięciem zmieni się sytuacja przetargowa pracowników, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W ciągu zaledwie kilku tygodni rozpłynie się w Polsce „rynek pracownika”. Piszę w cudzysłowie, ponieważ z dystansem podchodzę do tej zbitki. Rynek pracownika, czyli względna równowaga negocjacyjna między pracodawcą i pracownikiem (a być może nawet przewaga tego ostatniego), dotyczy tylko niewielkiego procenta zatrudnionych: najlepszych specjalistów na rynku.
Wciąż za mało pesymistycznie? Według analityków Fundacji Kaleckiego optymistyczny scenariusz dla Polski na koniec 2020 roku to recesja na poziomie 4,7%. Scenariusze pesymistyczne: 10,5% spadku PKB. Prognoza „środkowa” to -7,3% PKB. Przypomnijmy, że „przedkoronawirusowe” przewidywania Komisji Europejskiej dla naszego kraju zapowiadały wzrost PKB na poziomie 3,3%. I jeszcze jedna sprawa: w Polsce nie doświadczyliśmy recesji od 30 lat. Prawdopodobnie będzie to więc najgłębszy kryzys, z jakim mieliśmy do czynienia od początku transformacji.
Według Krajowej Izby Gospodarczej przy recesji na poziomie 5% popyt na pracę może spaść o 7–8%. Przy pesymistycznym wariancie 10-procentowej recesji bezrobocie wzrośnie nam o 2,5–2,8 mln osób, do nienotowanych od dziesięcioleci poziomów.
Jest jednak pewna iskierka nadziei i jest nią… niepewność. Jak twierdzą ekonomiści z Polskiego Instytutu Ekonomicznego, choć w trakcie niemal każdego kryzysu gospodarczego w debacie publicznej pojawiają się głosy, że „tym razem jest inaczej” (a zazwyczaj mamy do czynienia z kryzysem w wielu aspektach podobnym, jak ostatni i wiele przed nim), tym razem jednak… naprawdę jest inaczej. Jeszcze nigdy globalna gospodarka nie miała do czynienia z pandemią na tak masową skalę; pandemią, która indukuje szok zarówno po stronie popytu, jak i podaży. Wciąż nie wiemy, ile czasu to wszystko będzie trwało i co się stanie kiedy „to” się skończy. Może więc się okazać, że wszystko wróci do jakiegoś rodzaju równowagi szybciej, niż się spodziewamy. To tak zwany scenariusz „V”, według którego mamy do czynienia z bardzo silnym tąpnięciem, ale również z dość szybkim mocnym odbiciem. Nie można wykluczyć scenariusza, że ludzie wygłodniali produktów i usług, od kupowania których musieli się miesiącami powstrzymywać, rzucą się na wszystko to, czego im przez ostatnie tygodnie czy miesiące brakowało.
Nawet słynne już niemal 4 mln bezrobotnych w Stanach Zjednoczonych nie muszą oznaczać katastrofy (choć mogą). „New York Times” porównuje skokowy wzrost liczby osób, które stanęły po zasiłki w USA, nie do wielkiej recesji, ale do następstw huraganów. Huragany oczywiście dotykają zazwyczaj nie całej gospodarki, ale jednego lub kilku stanów, jednak po ich ustąpieniu dość szybko widoczny jest powrót bezrobocia do normy. Problemem jest to, że jeżeli lockdowny będą trwały długo, nie będzie czego zbierać: firmy nie „odwieszą” pracowników, bo ich po prostu zwolnią, a duża część przedsiębiorstw po prostu przestanie istnieć. Ludzie więc nie będą mieli środków na rzucenie się w konsumpcyjny wir.
Wspomniany wyżej Polski Instytut Ekonomiczny szacuje, że branże dotknięte restrykcjami okołokoronawirusowymi stanowią około 27% polskiego PKB. Handel to 16%, transport – 6%, zakwaterowanie i gastronomia – 1%, rozrywka i rekreacja – 1%, usługi wspierające – 2%. Pechowo złożyło się, że są to również branże bardzo uśmieciowione. Według danych Narodowego Banku Polskiego w hotelarstwie i gastronomii umowy śmieciowe dotyczyły ponad 30% zatrudnionych, w handlu – 12%, w transporcie zaś 8% Warto zwrócić uwagę, że dane NBP pochodzą z 2014 roku, a sama instytucja szacowała, że odsetek osób zatrudnionych na śmieciówkach wynosił około 3–4%. Dzisiaj wiemy (m.in. z bardziej starannych badań GUS), że dane te były dwukrotnie zaniżone. Możliwe więc, że i uśmieciowienie poszczególnych branż było przez NBP niedoszacowane.
Co jeszcze wiemy o pracownikach z najbardziej dotkniętych pandemią branż? Że niewiele zarabiają. Mediana zarobków w gastronomii według portalu Wynagrodzenia.pl to niecałe 2000 zł netto. Wynagrodzenia w handlu szeregowego pracownika to około 2200 zł netto. Choć dane te nie są w pełni porównywalne, warto zaznaczyć, że według GUS – po uwzględnieniu pensji z mikroprzedsiębiorstw – mediana w całej gospodarce narodowej to około 2500 netto.
Tak niskie zarobki oznaczają, że pracownicy najbardziej dotkniętych pandemią branż nie mieli z czego odkładać, a to z kolei oznacza, że nie mają poduszki finansowej, aby sobie poradzić choćby z kilkoma tygodniami przestoju bez pożyczania środków od znajomych i rodziny. Chociaż mówiliśmy, że kwestia kształtowania się inflacji nie jest pewna, nie można odrzucić tego, że ceny naprawdę gwałtownie rosną. Jeżeli okazałoby się to prawdą, jest to jeszcze jeden czynnik działający na niekorzyść osób, które tracą zatrudnienie najszybciej z uwagi na uśmieciowienie rynku; tych, którzy nie mają oszczędności.
Istnieje jeszcze jedno zagrożenie, które może się ziścić po ustaniu pandemii: robotyzacja. Wielu przedsiębiorców, zwłaszcza tych większych, którzy dysponują (nawet w czasach kryzysu) odpowiednim kapitałem, może dojść do wniosku, że człowiek pracownik jest zawodnym, a przez to wysoce ryzykownym elementem procesu wytwarzania dóbr. Biznes może kalkulować w ten sposób: wiemy już, że może wydarzyć się pandemia. Ta wyłącza z pracy miliony ludzi, część z nich to nasi pracownicy, którym należy płacić mimo tego, że podczas lockdownów nie wykonują pracy. Maszyny natomiast, w razie spadku popytu, co najwyżej wyłącza się z gniazdka. Te nie żądają pieniędzy, nie zorganizują strajku. A wraz ze spadającymi cenami robotów wymiana ludzi na maszyny może wydawać się coraz bardziej kusząca dla wielu przedsiębiorców.
W pierwszej kolejności robotyzowane są te miejsca pracy, gdzie łatwo o rutynę. W pierwszej linii maszynami zastępowani są pracownicy przemysłu i przetwórstwa. Niewykluczone, że po pandemii przyspieszy również automatyzacja sprzedaży. Już dzisiaj nie są rzadkością kasy samoobsługowe. Możliwe, że po kryzysie gwałtowanie zacznie ich przybywać. Jednak od robotyzacji nie są wolne również zawody klasy średniej. Ta jednak ma pewne przewagi nad osobami z niższych segmentów rynku pracy: są nimi oszczędności i kapitał społeczno-kulturowy, który ułatwia przebranżawianie się.
Można sądzić, że w robotyzacji w zasadzie nie ma w tym nic złego. W końcu, jak świat światem, zawsze pewne zawody znikały, a na ich miejsce pojawiały się nowe. Warto jednak pamiętać, że dla tych, którzy tracą pracę i środki na godne utrzymanie, prawidła historii nie są najważniejszym punktem odniesienia. Nie da się nimi zapłacić za podręczniki dla dzieci, nie można też opłacić wakacji. To, że „pewne zawody znikały zawsze”, nie oznacza, że nie istnieli ludzie, którzy na tym procesie realnie nie stracili. Tak działo się z luddystami, tak działo się również w amerykańskim Midweście – pasie rdzy, gdzie w konsekwencji przeobrażeń gospodarczych i odpływu miejsc pracy za granicę jakość życia byłych pracowników przemysłu nigdy nie wróciła do poziomu z czasów, kiedy linie produkcyjne w fabrykach samochodów pracowały na pełnych obrotach.
Prawdą jest, że gospodarki mają zdolność absorbowania zmian. Jednak owe zdolności absorbcji mają swoje granice: jeżeli jakiś proces dzieje się zbyt szybko, gospodarka może nie znaleźć miejsca dla rzesz pozbawionych pracy ludzi.
Zbliżający się kryzys najprawdopodobniej będzie głęboki albo bardzo głęboki. W sposób nieproporcjonalny odbije się – jak każdy kryzys zresztą – na osobach biedniejszych, których prawa są gorzej zabezpieczone. Mówi się, że podczas kryzysów (jak i podczas wojen oraz pandemii) spadają nierówności społeczne. Jest to prawdą – wojny i kryzysy „ścinają” górkę kapitałową najzamożniejszych członków społeczeństw. To nie oznacza jeszcze, że ów spadek nierówności wychodzi nam na dobre. Spadek nierówności jest pożądany jedynie wtedy, kiedy jest efektem przemyślanej regulacji instytucjonalnej, a nie gdy jest skutkiem ubocznym gospodarczych i społecznych tragedii. Co z tego, że kilkaset osób będzie stać na mniejszy odrzutowiec, skoro na skutek tego samego procesu miliony stracą pracę i perspektywy godnego życia?
Jedynym ratunkiem w tym rozszalałym morzu chaosu wydają się silne instytucje państwowe i międzynarodowe, które są w stanie wygenerować odpowiednie pakiety pomocowe. Ważne, żeby nie były one dedykowane tylko biznesowi, ale żeby brały pod uwagę również interesy tych, którzy mają najwięcej do stracenia: finansową stabilność i w miarę godne życie.
Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współpracuje z Krytyką Polityczną, Newsweekiem, NOIZZem, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Jego teksty ukazywały się również w Gazecie.pl, OKO.press, Vice, F5. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”.
Autor zdjęcia tytułowego: Zhang Kaiyv (Canva.com)
Autor zdjęcia Kamila Fejfera: Tom Bronowski